Prezydent, ustami szefowej swojego biura prasowego, oświadczył, że "z przykrością powziął informację, że wniosek prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta został złożony jeszcze przed spotkaniem Krajowej Rady Prokuratury, podczas którego miała zostać omówiona sprawa załagodzenia napięć w prokuraturze", oraz że ma nadzieję, iż przekona prokuratorów do wspólnego znalezienia docelowych rozwiązań, "zwłaszcza że pojawiają się głosy dotyczące potrzeby rezygnacji obu prokuratorów". Są to stwierdzenia niesłychane. Są one opowiedzeniem się (nie wprost) za prokuratorem Parulskim, który publicznie wypowiedział posłuszeństwo swojemu przełożonemu. Jest to zarazem opowiedzenie się przeciwko prokuratorowi Seremetowi, który powinien mieć w takiej sytuacji niewzruszone oparcie w prezydencie RP. Być może prezydent Komorowski ma jakieś powody, żeby czuć większą sympatię do szefa Naczelnej Prokuratury Wojskowej niż do prokuratora generalnego, ale nie powinno mieć nic do rzeczy. Nie powinno, a - niestety - ma. Nie powinno, bo pierwszym obowiązkiem prezydenta RP jest "czuwanie nad przestrzeganiem konstytucji", co należy rozumieć szerzej niż tylko przestrzeganie litery konstytucji, ale także jej ducha, czyli ogólnych zasad prawa. "Przestrzeganie konstytucji" oznacza tu także przestrzeganie hierarchii norm prawnych, czyli ustaw, o ile są zgodne z konstytucją. Dopóki więc prezydent RP nie wykaże, że ustawa o prokuraturze jest niezgodna z konstytucją, to także pilnowanie jej przestrzegania należy do jego konstytucyjnych obowiązków. To, co zrobił prokurator Parulski, nie może być tolerowane. Jeśli nawet miał jakieś merytoryczne racje po swojej stronie, jego zachowanie było niedopuszczalne i strażnik konstytucji, jakim jest prezydent RP, nie może tej oceny rozmywać. Rozmywa ją zaś, wdając się w dywagacje, a to, że trzeba znaleźć porozumienie, a to, że obaj panowie są do wymiany. Na porozumienie jest już za późno, Parulski powinien zostać odwołany, a porządek w prokuraturze powinien być robiony po jego odwołaniu, bo to jest pierwszy warunek nastania jakiegokolwiek tam porządku. Z kolei prokurator generalny nie jest nieodwoływalny, ale jeśli prezydent PR snuje rozważania o jego możliwym odwołaniu w kontekście tej jawnej niesubordynacji, to jest to zachęta do tejże niesubordynacji. Rzecz naprawdę niesłychana. Premier zachowuje się nie lepiej. To prawda, że w jego rękach jest kontrasygnata decyzji prezydenta o przychyleniu się do wniosku prokuratora generalnego bądź o odmowie (art. 144, p. 2 i 3 Konstytucji). Jeśli prezydent podejmie decyzję niezgodną z wolą premiera, ta decyzja - z braku kontrasygnaty - będzie nieważna. Czyli jej w sensie prawnym nie będzie. Czyli, tak naprawdę, decyzja w tej sprawie należy do premiera. Ale nie jest tak, że kontrasygnata jest jedynym czynnikiem. Jest czynnikiem decydującym, ale prawo przewiduje tu jeszcze wniosek prokuratora generalnego i opinię ministra obrony. Premier wprawdzie jest zwierzchnikiem swoich ministrów i może przejść do porządku nad jakąkolwiek opinią jakiegokolwiek swojego ministra, ale nie może sprawić, żeby każda opinia była zgodna z jego oczekiwaniami. Tymczasem wczoraj premier powiedział, co następuje: "Nie ukrywam, że oczekuję, iż szef MON pozytywnie zaopiniuje wniosek o powołanie nowego szefa NPW tylko wtedy, jeśli będzie miał stuprocentowe przekonanie, że będzie to zmiana na lepsze". Znaczy to tyle, że premier Tusk z góry dyktuje ministrowi Siemoniakowi, jaką ten ma mieć opinię na temat wniosku prokuratora Seremeta o odwołanie prokuratora Parulskiego. To tak, jak gdyby nie istniała ustawa o prokuraturze i w ogóle jakikolwiek balans we władzy wykonawczej, bo szefem szefów i tak jest premier. Dla uniknięcia nieporozumień dodam, że od zawsze opowiadam się za silną władzą premiera. Ale silna władza nie oznacza bezprawia, zaś premier w demokratycznym państwie to nie jest "cysorz". Kiedy prezydent Wałęsa wyczyniał podobne numery, autorytety prawnicze biły na alarm (nazywano to falandyzacją prawa - od nazwiska Lecha Falandysza, doradcy prezydenta) - miały rację. Ale dzisiaj problem jest z grubsza taki sam. Czy nie należy już bić na alarm, bo premier i prezydent należą tym razem do słusznego obozu? Roman Graczyk