Kardynał Wojtyła prowadził przez wiele lat codzienne zapiski: gdzie był, co zrobił tego dnia, z kim się spotkał. Ostatni wpis w tym dzienniku widnieje pod datą 16 października 1978 roku. Jest lakoniczny: "ok. 17.15 - Jan Paweł II". Przez tę lakoniczność autor owych zapisków jak gdyby mówił: a teraz zaczyna się nowy rozdział, nie wiem jeszcze, jaki. I myśmy wówczas nie wiedzieli. Ale zgadzam się z ks. Adamem Bonieckim, który we wspomnieniowym tekście pisze, że wiadomość o wyborze Karola Wojtyły była jak "otwarcie drzwi ciemnicy, w której siedzieliśmy" ("Tygodnik Powszechny", 18 października). Ogół Polaków ten fakt radośnie zaskoczył, ale ci, którzy byli - jak to ujął bodaj Tadeusz Konwicki - "chorzy na polskość", a więc ci, którzy przeżywali dramat Polski wasalnej wobec ZSRR i znijaczonej przez komunizm, ci na pewno dojrzeli w tej niespodziewanej informacji z Rzymu właśnie to: coś się cudownie odmienia w naszym, marnym dotąd, losie. 16 października 1978 r. byłem studentem II roku prawa UJ. Wieść o wyborze Wojtyły gruchnęła w czasie zajęć. Nie poszedłem na następne ćwiczenia, wyszedłem na ulicę, żeby zebrać myśli. Na Placu Dominikańskim spotkałem koleżankę. Mówię do niej: "Ewa, ale co to właściwie dla nas znaczy?". Ona zaś powiada bez zastanowienia i z pewnym uniesieniem: "To znaczy po prostu wielką szansę, że ten naród się wreszcie zintegruje!" Minął rok, papież przyjechał do Polski i naprawdę poruszył wolę i sumienia milionów, minął drugi rok i powstała "Solidarność". Potem bywało różnie, raz na wozie, często pod wozem, ale Polska już nigdy nie wróciła do tej gnuśności sprzed 1978 roku. Polacy stali się innym narodem (a może tylko stali się z powrotem narodem). Kto pamięta, ten wie, że ta przemiana dokonywała się niemal na naszych oczach i była niemal fizycznie dotykalna. Coś-nie-prawdo-podobnego!, mówiliśmy wtedy, jakby nie wierząc w ten cud przemiany, który się w nas dokonywał. Wiem, naturalnie, że konklawe nie po to wybiera papieża, żeby on integrował taki czy inny naród, lecz po to, by prowadził cały Kościół. I ten papież nie był dla Kościoła papieżem tuzinkowym. Ale świadomie zostawiam to na boku, bo w tę okrągłą rocznicę, chciałbym pokazać ów szczególny klimat stawania się narodu-społeczeństwa, klimat prostowania karków. Ta przemiana była konieczna, jeśli z Polski miało jeszcze coś dobrego kiedyś być, choć niewystarczająca. Ona szczęśliwie zbiegła się z lepszą, a potem z bardzo dobrą dla Polski koniunkturą geopolityczną, co na koniec pozwoliło nam przeprowadzić przemiany roku 1989 i zacząć tu budować normalne państwo. Sam Jan Paweł II zabawnie, ale trafnie, ujął to podczas wizyty w Sejmie w roku 1999 roku, wspominając te spektakularne przeobrażenia słowami: "Ale nam się wydarzyło!". Powiecie, że lewituję, bo przecież budowa normalnego państwa nie zakończona... Tak, to oczywiste, ale to jest już inna, stokroć lepsza Polska, zresztą papież nam już jej przebudowy dzisiaj nie ułatwi, musimy dalej trudzić się sami. Wiem też, że mamy w Polsce z papieżem kłopot, a nawet kilka kłopotów. Ten, że chętniej rozmawiamy o wadowickich kremówkach niż o encyklikach Jana Pawła. I ten, że papieżem próbujemy załatwiać swoje różne interesy. I ten także, że budując mu bez opamiętania pomniki i nadając placom jego imię, często pokrywamy uroczystą formą nijakość treści naszego życia. Wiem to wszystko. Są jednak takie postaci w życiu narodów, które - pomimo wszystko - te narody tworzą, czy na nowo konstytuują. To była taka właśnie postać. A odegranie przez tego człowieka takiej roli stało się możliwe, gdy 16 października 1978 roku około godziny 17.15 nad Kaplicą Sykstyńską uniósł się biały dym. Ewa, miałaś wtedy rację.