Dlaczego twierdzę, że Jarosław Kaczyński popadał w sprzeczność? Istnieją różne poziomy integracji (ścisłej współpracy) w Unii Europejskiej, jedne łatwiejsze do zaakceptowania przez państwa narodowe, inne trudniejsze. Wspólna polityka celna jest łatwa - i działa od 60 lat. Wspólna polityka rolna jest już trudniejsza, bo musi pogodzić interesy państw, które mają dużą produkcję rolniczą (jak Francja) z państwami, które mają tę produkcję małą (jak Wielka Brytania). Trudniejsza od rolnej jest wspólna polityka walutowa, a tym bardziej jej wyższe stadium, wspólny pieniądz (strefa euro). Jeszcze trudniejsza jest wspólna polityka socjalna, czy podatkowa - to jest, czy raczej byłoby dla Polski prawdziwym wyzwaniem, gdyby Polska poważnie się zastanawiała nad wejściem do takich wspólnych polityk, ale przecież za tego rządu się nad tym nie zastanawia, co najwyżej uprawia pewną grę pozorów. Najtrudniejsza z trudnych jest wspólna polityka zagraniczna, a tym bardziej jej wyższe stadium, wspólna polityka obronna. Zauważenie tej gradacji trudności jest proste. Dziwne więc, że pozornie euro-entuzjastyczne słowa prezesa Kaczyńskiego nie znajdują w szeregach zwolenników PiS-u najmniejszego zakwestionowania. Niemniej są kwestionowalne. Różne państwa członkowskie UE w różnym stopniu są gotowe do podjęcia bliższej współpracy. Wszystkie wchodzą do współpracy na poziomie najprostszym, większość na wyższych, wiele na poziomie pogłębienia integracji w strefie euro, tylko niektóre chcą próbować pewnych elementów w owych najtrudniejszych dziedzinach. Powtórzę: chcą próbować pewnych elementów, bo chodzi, jak dotąd, tylko o pewne elementy integracji w polityce zagranicznej czy w polityce obronnej. Jest to całkowicie zrozumiałe i tłumaczy - zresztą - podstawową trudność wzrostu Unii. Żeby liczyć się we współczesnym świecie, Unia powinna być coraz bardziej zdolna do wspólnego działania politycznego, a nie tylko być ekonomicznym gigantem na glinianych politycznych nogach. Zarazem jednak nikt nie zaprzeczy, że polityka zagraniczna jest najważniejszym atrybutem suwerenności państwowej. Wspólna polityka zagraniczna 28 (niebawem 27) państw nie jest więc żadnym automatyzmem. Wymaga wielu kompromisów, a więc częściowego ustąpienia z własnego partykularnego interesu w przekonaniu, że czyni się ofiarę na rzecz wspólnego europejskiego interesu. Ale co to jest wspólny europejski interes, kto go definiuje, kto dał komu demokratyczny mandat do decydowania w tym zakresie? Widzimy, że jest to diablo trudne, w istocie wspólna europejska polityka zagraniczna byłaby możliwa dopiero w obliczu istnienia narodu europejskiego. Czy to w ogóle możliwe? Jak szybko? Nie będzie przesadą stwierdzić, że mówimy tu o bardzo ambitnym scenariuszu integracji, na najwyższym stopniu trudności, realizowalnym - być może - za wiele dziesięcioleci. I oto polityk, który ma problem z zaakceptowaniem bliskiej współpracy w ramach Unii na znacznie niższym stopniu integracji (np. wspólna polityka ochrony środowiska, nie mówiąc już o przystąpieniu do strefy euro czy, tym bardziej, o wspólnej polityce podatkowej i socjalnej) powiada, że on optuje za silną europejską armią i za wspólną europejską obroną nuklearną. Bardzo przepraszam, ale jesteśmy w krainie obłędu. Jak sobie Jarosław Kaczyński wyobraża dowodzenie taką armią, jak sobie wyobraża decyzję o użyciu broni atomowej przez 27 państw, które nie mogą dojść do porozumienia - np. w kwestii dyslokacji 160 tys. imigrantów? Takich rzeczy nie mówią najbardziej przekonani federaliści, Giscard d’Estaing czy Verhofstadt, bo wiedzą, że to jest crème de la crème integracji, na razie i długo jeszcze, poza zasięgiem. A mówi to polityk, który sabotuje integrację na znacznie niższym poziomie. Jak to się ma do Eurokorpusu? Ano tak, że docelowe wysłanie do Strasburga 200 polskich oficerów (co miało nastąpić w 2016, a potem w 2017 r.) i nasz udział w zalążku europejskiej obrony, jest czymś nieporównanie mniejszym, niż udział w 100-tysiecznej europejskiej armii, a i tak z tego skromnego udziału w owej klasycznej "wzmocnionej współpracy", uprawnionej przez Traktat Lizboński, Polska właśnie się wycofuje. Dziś mamy w sztabie Eurokorpusu 120 oficerów, ale stopniowo będziemy ich ilość zmniejszać, ponieważ już nie aspirujemy do statusu "państwa ramowego" tej inicjatywy, a zadowolimy się statusem państwa stowarzyszonego. I to pokazuje realny stosunek rządu polskiego (a więc, patrząc z poziomu europejskiego, stosunek Polski, niestety) do problemu integracji europejskiej w ogóle. Kabaretowe zabiegi pani premier Szydło o uratowanie w deklaracji szczytu rzymskiego paru zdań o wspólnym marszu o całej Unii, które i tak nie były zagrożone, znajdują dziś taką oto weryfikację. Druzgocącą dla nas. Co z tego, że Polska mówi, ze nie chce "Unii dwóch prędkości" skoro od dawna pracuje nad tym, żeby taka właśnie Unia coraz bardziej (poza jej elementami już dziś obecnymi) stawała się rzeczywistością. Co z tego, że Eurokorpus miał marginesowe znaczenie militarne? Był wszelako zalążkiem czegoś poważniejszego, siły zbrojnej, która może być użyta tam, gdzie akurat 28 (27) krajów może łatwo dojść do porozumienia co do celów politycznych. Eurokorpus był użyty w Kosowie, w przyszłości mógłby być użyty na Bliskim Wschodzie, czy w Afryce Północnej. Czy także na granicy ukraińsko-rosyjskiej? To wątpliwe, ale nasza polityka europejska czyni taką perspektywę jeszcze bardziej odległą. Marudzimy, że stara Europa nie interesuje się bezpieczeństwem wschodniej Europy, a co robimy, żeby pokazać, że my się interesujemy jej bezpieczeństwem? Nie nadużywając wielkich słów, trzeba przypomnieć tą prostą prawdę, że projekt europejski jest oparty na solidarności - tej przez małe "s". Jaki jej wyraz dajemy? Polska nieuchronnie znajdzie się w drugiej lidze UE, bo sama tego chce - chociaż deklaruje coś przeciwnego.