Jedną z cech rządów parlamentarno-gabinetowych jest polityczna odpowiedzialność rządu i poszczególnych ministrów. Różnie to bywa konstytucyjnie określone w różnych krajach. W demokracjach bardziej okrzepłych mechanizmy są takie, że dopóki premier ma za sobą większość parlamentarną, dopóty nie można mu "wyjąć" ministra wbrew jego woli. W Polsce też działa taki mechanizm i dobrze - bez tego leadership premiera byłby nadwątlony, a to jest rzecz ważna. Niezależnie od tego czy nam się podoba, czy nie, ten czy inny premier, trzeba, żeby władza szefa rządu nad jego własnym rządem była rzeczywista, nie malowana. Tusk nie chciał pozbyć się Grabarczyka, to się i nie pozbył. Z tego punktu widzenia wszystko jest OK. Ale na tym nie koniec. Bo premier wyraźnie zaznaczył na wtorkowej konferencji prasowej, że z horroru na kolei wyciąga wniosek w postaci odpowiedzialności politycznej. To zrozumiałe. O winie wiceministra Engelhardta za powstały bałagan można mówić nie w sensie prawno-karnym (żaden sąd w praworządnym kraju by go za to nie skazał) tylko w sensie polityczno-organizacyjnym. Ewidentnie źle działają kolejowe spółki i one ponoszą bezpośrednią odpowiedzialność za cały ten cyrk: za wielogodzinne spóźnienia pociągów, za nieogrzewane składy i za toalety w opłakanym stanie. No tak, ale są to spółki państwowe, ktoś więc z ramienia państwa nadzoruje ich pracę - w tym wypadku Ministerstwo Infrastruktury. A szefem ministerstwa nigdy nie jest wiceminister, zawsze minister. Jeśli więc premier wysuwa argument odpowiedzialności politycznej, to powinna ona dosięgnąć człowieka, który rządzi resortem, a nie (być może: nie tylko) jego zastępcę. Powtórzmy: premier może skutecznie bronić ministra i to jest poniekąd jego sprawa. Ale rozumie się samo przez się, że podstawą obrony ministra musi być pełne zaufanie premiera. Otóż ten warunek nie jest spełniony. Ewidentnie premier zaufania do ministra już nie ma, bo resort, za który odpowiada Cezary Grabarczyk, przysparza premierowi politycznych kłopotów. Jednak z jakichś powodów premier oszczędza jego głowę, wybierając głowę wiceministra jako kozła ofiarnego. Jakie to powody? Przypomnijmy, że swego czasu premier Tusk nie wahał się odwołać ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego po tajemniczej śmierci jednego z groźnych gangsterów w więziennej celi. Jest oczywiste, że Ćwiąkalski nie ponosił za to bezpośredniej odpowiedzialności, ale równie oczywiste jest, że ponosił odpowiedzialność polityczną. I została ona szybko wyegzekwowana. Przypomnijmy też, że Ćwiąkalski był zaproszony do rządu w charakterze bezpartyjnego fachowca, stąd jego odwołanie nic nie zmieniało w wewnątrzpartyjnej układance w Platformie. Inaczej jest z Grabarczykiem. Mówi się, że nie jest on ulubieńcem Grzegorza Schetyny. Już to wystarczy, żeby rozważać jego ewentualne odwołanie pod kątem zysków i strat w wewnątrzpartyjnej rozgrywce. Trudno oczywiście oczekiwać od premiera szczerego wyłożenia racji. Ale dobrze jest te racje dostrzegać. Roman Graczyk