Belgia ma rząd w stanie dymisji, a nowy, po czerwcowych, przyspieszonych wyborach, jakoś nie może powstać. Mimo to Belgia przejęła od 1 lipca formalne przewodnictwo w Radzie Unii Europejskiej. Belgijski polityk jest, zresztą stałym przewodniczącym tejże Rady. Belgia ma dwa oficjalne języki i dwujęzyczną (do bólu) stolicę. Ma rząd federalny, obowiązkowo tworzony na zasadzie parytetu językowego. Połowa ministrów ma mieć tożsamość kulturalną flamandzką, druga połowa - tożsamość kulturalną frankofońską (rzecz jasna wszyscy oni mówią po flamandzku, i po francusku). Bogu dzięki, spod zasady parytetu wyłączono osobę premiera. Temu rządowi (to znaczy rządowi federalnemu jako instytucji) od dziesiątków lat odbierano kolejne kompetencje tak, że dzisiaj naprawdę niewiele już ich zostało. Belgia nie ma liczących się partii ogólnobelgijskich. Wszystkie ważne partie mają tu swoją postać flamandzką i swoją postać frankofońską, ale jest to coś znacznie więcej niż dwie sekcje tej samej partii. To są zawsze dwie różne partie, bo różnice kulturowe (bo nie tylko przecież językowe) między nimi znaczą więcej niż bliskość ideologiczna. Socjaliści flamandzcy są niezbyt bliscy socjalistom frankofońskim, są zaś relatywnie bliżsi chadekom czy flamandzkim zielonym - bo tamci też są flamandzcy. No i w końcu Belgia ma nierozwiązany od dziesięcioleci (a niektórzy mówią, że nierozwiązywalny) problem ustroju stolicy i jej najbliższych okolic. Bo stolica leży na terytorium flamandzkim, ale zamieszkują ją w wielkiej liczbie frankofoni. Stąd potrzeba rozwiązań wielokulturowych, do których frankofoni są przekonani bardzo, zaś flamandowie mniej albo wcale. Państwo belgijskie jest o krok od rozpadu, ale tego specjalnie nie widać. Wszystkie służby publiczne działają, na pierwszy rzut oka, prawidłowo. Nie widać wrogich napisów na murach, ani w ogóle wrogich zachowań jednych w stosunku do drugich, ani tych drugich w stosunku do tych pierwszych. Gdy jeżdżąc na rowerze po okolicach Brukseli, gdzie ludność mówi ewidentnie po flamandzku, proszę o coś w sklepie po francusku, nie zauważam chociażby kwaśnej miny pani sklepikarki. Gdy w centrum Brukseli demonstrują zwolennicy utrzymania jedności Belgii, nikt z publiczności nie gwiżdże. Gdzie są te namiętności (bo gdzieś przecież - do diabła! - muszą być), które za chwilę mają doprowadzić państwo belgijskie do upadku? Państwo polskie za to dalekie jest od rozpadu, a mimo to obrazki z Warszawy (dwie rozhisteryzowane i wrogie sobie Polski) zdają się wskazywać na atmosferę niemal schyłku państwowości. Zastanawia mnie ta różnica. Roman Graczyk