Wiele wskazuje na to (np. sondaż IBRiS dla Prawa i Sprawiedliwości, publikowany we wczorajszej "Rzeczpospolitej"), że te wybory będą dla urzędującego prezydenta formalnością. Dziś, trzy miesiące przed głosowaniem, Bronisław Komorowski jest niemal murowanym kandydatem do końcowego zwycięstwa, a ma duże szanse na zdobycie większości bezwzględnej już w pierwszej turze. Te szacunki sprawiają, że konkurencji politycznej odechciewa się prawdziwej walki i kontentuje się ona jej pozorowaniem. Andrzej Duda, zamiast Jarosława Kaczyńskiego, jako kandydat PiS-u; Adam Jarubas, zamiast Janusza Piechocińskiego, jako kandydat PSL-u; Magdalena Ogórek, zamiast Leszka Millera, jako kandydatka SLD. Tylko małe partie, zresztą przeżywające wewnętrzne zawirowania, wystawiają swoich liderów: Janusza Palikota i Janusz Korwin-Mikkego. Można odnieść wrażenie, że w tych wyborach tylko polityczni ekscentrycy nie obawiają się stanąć do walki z superfaworytem. Polityczni zawodnicy wagi ciężkiej przezornie wystawiają dublerów. Taki stan rzeczy ma dwojakie konsekwencje: z jednej strony kampania będzie nudna, z drugiej - nie będzie budować iluzji na temat znaczenia prezydenta w polskim systemie politycznym. Będzie nudna, bo jaki jest powód oglądania meczu, którego wynik jest z góry przesądzony? Przez to wiarygodność prezydenckich programów wszystkich kandydatów, poza Bronisławem Komorowskim, jest mocno ograniczona. Jakie znaczenie mają zapewnienia kandydatów na temat preferowanego modelu prezydentury, skoro żaden z konkurentów Komorowskiego prawdopodobnie nie wejdzie do drugiej tury? Do tej pory nigdy jeszcze nie było aż takiej dominacji jednego z kandydatów. Owszem, zdarzyło się, że wybory zakończyły się już po pierwszej turze (zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego w 2000 r.), ale w samej kampanii było się jeszcze o co bić. Tymczasem dzisiaj wydaje się, że nikt nie powalczy o II turę. Andrzej Duda? Taka jest na pewno strategia PiS-u, ale w tę strategię wpisana jest zasadnicza sprzeczność: Duda powinien rosnąć i urywać punkty Komorowskiemu, ale nie powinien się wybić na niepodległość od Kaczyńskiego. Powinien być mocnym kandydatem, który zmusi Komorowskiego do II tury (i to rzeczywiście byłby sukces), ale nie powinien na tym zbudować kapitału politycznego na najbliższą przyszłość, czyli na wybory parlamentarne. Ta sprzeczność może uniemożliwić wysoki lot Dudzie i cała zabawa zakończy się 10 maja wieczorem. No więc trochę szkoda, bo będzie nudno. Z drugiej jednak strony, ta dziwaczność ma dobroczynne konsekwencje. Kiedy jest rzeczywista walka, pretendenci do prezydentury mają skłonność do opowiadania niestworzonych historii o tym, jak to oni zmienią Polskę. To bajki. Żaden prezydent jeszcze nie zmienił Polski. I zmienić nie mógł, bo nie ma do tego konstytucyjnych narzędzi. To po prostu nie jest urząd do rządzenia krajem, lecz urząd do jego reprezentowania. Owszem, wymagane są tu pewne kompetencje i pewne przymioty charakteru, ale zgoła inne niż w przypadku stanowiska premiera, który rzeczywiście rządzi (a w każdym razie: ma narzędzia do rządzenia). W sytuacji, gdy jeden kandydat ma właściwe zapewnioną reelekcję, a inni nie mają niemal żadnych szans na zwycięstwo, tego rodzaju bajdurzenie o zmienianiu Polski nie jest ani potrzebne, ani wiarygodne, więc będzie go tym razem wyraźnie mniej. Roman Graczyk