Wyrok jest takim krokiem, ponieważ precyzuje warunki polityczne, na jakich ma się to dokonać. I niemal na pewno dokona się, ponieważ dwie główne siły polityczne (CDU/CSU i SPD), mające łącznie przytłaczającą większość, są zgodne, jak to zrobić. Chodzi o ustawę gwarantującą udział niemieckiego ustawodawcy (Bundestagu i Bundesratu) w procesie integracji europejskiej. Wyznaczono już nawet termin nadzwyczajnej sesji parlamentarnej, mającej zająć się tą ustawą. Sprawa wydaje się zatem przesądzona. Jeśli tak się stanie, pozostaną jeszcze: Irlandia, Czechy i Polska. Irlandia, gdzie jesienią ma się odbyć powtórne referendum, oraz Czechy i Polska, gdzie brakuje podpisu prezydentów-eurosceptyków, Vaclava Klausa i Lecha Kaczyńskiego. Co do Irlandii, rzecz jest nader delikatna. Nie da się zaprzeczyć, że najsilniejsze państwa Unii wywarły presję na ten mały kraj, aby jego obywatele rozważyli jeszcze raz przyjęcie traktatu, który całkiem niedawno odrzucili. Można tu wysuwać wątpliwości dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, jak się to ma do faktycznej suwerenności Irlandii i do poczucia dumy narodowej Irlandczyków? Moim zdaniem, ma się kiepsko, co piszę jako zwolennik głębokiej integracji Unii (a więc i zwolennik zakwestionowanego przez Irlandczyków traktatu). Głęboka integracja jest w moim przekonaniu projektem, który pozwoli na wytworzenie niebagatelnej "wartości dodanej": siła Unii już teraz jest większa niż suma siły jej członków, a ten mechanizm może działać wydajniej. Zarazem jednak każda gruntowna reforma Unii musi odbywać się za zgodą wszystkich państw członkowskich - niezależnie od siły tych państw. To znaczy, że sprzeciw nawet najmniejszej Malty równa się obaleniu reformy, za którą głosuje pozostałych 26 państw. Ta zasada została, w przypadku weta irlandzkiego z czerwca zeszłego roku, w otwarty sposób pogwałcona. Po drugie, aby przekonać Irlandczyków do ponownego głosowania, uczyniono specjalnie dla nich kilka wyjątków. W ten sposób liderzy Unii pogwałcili samą istotę traktatu, zgodnie z którą ustanawia się pewne reguły, jakie mają obowiązywać wszystkich członków Unii. W ten sposób Unia pokazała pewną umowność, żeby nie powiedzieć: fasadowość swoich instytucji. Nieważne, jak te instytucje będą w rzeczywistości działać - powiedzieli liderzy UE - ważne, żeby świat zobaczył, że przyjęliśmy nowe instytucje. Co do Czech: nie wiem, jakie uprawnienia daje czeska konstytucja prezydentowi w materii ratyfikacji traktatów. Jest natomiast rzeczą niewątpliwą, że z takimi poglądami, jakie oficjalnie manifestuje Vaclav Klaus, sytuuje się on w gronie przeciwników Unii jako takiej, a nie tylko przeciwników Traktatu Lizbońskiego. Czesi, jeśli biorą poważnie swojego prezydenta, powinni z Unii po prostu wystąpić. Jeśli zaś nie zgadzają się z jego ekscentrycznymi poglądami, powinni Klausa politycznie marginalizować. Co do Polski wreszcie: zgadzam się z Wojciechem Sadurskim, który napisał wczoraj w Salonie 24.pl, że prezydent Kaczyński, deklarując wolę wstrzymania się z podpisaniem traktatu, czekając na decyzje Niemiec i Irlandii, dał wyraz nietradycyjnemu pojmowaniu suwerenności, a więc takiemu, które ma wzgląd także na całość Unii. Zgadzam się też z ironicznym tonem Sadurskiego. Bo naszemu prezydentowi tak to po prostu samo wyszło. Gdy się zorientuje (co mu zapewne szybko uświadomi brat - prezes PiS-u), że jest to stanowisko sprzeczne z tradycyjnym pojmowaniem suwerenności ("nie damy ani guzika"), pan prezydent będzie w konfuzji. Roman Graczyk