Dziennikarz, który ma ambicje pisania choćby czasem o czymś, a nie tylko ciągle o niczym, prędzej czy później komuś się narazi: komendantowi policji, urzędnikowi skarbówki, posłowi, biskupowi, czy wpływowemu reżyserowi. Redaktor naczelny tylko wtedy może zachować szacunek swoich dziennikarzy, jeśli nie zostawia ich "na spalonym". Jeśli naczelny zgadza się na podjęcie jakiegoś tematu przez dziennikarza (a tym bardziej jeśli go do tego inspiruje), a potem nie stoi twardo za dziennikarzem, gdy ten popada z powodu napisanego tekstu w kłopoty, jest tylko żałosnym mianowańcem. Tego nie zmienią ani wysokie apanaże, ani fawory ze świata władzy (szeroko pojętej). Dziennikarze to świetnie wyczuwają i tylko taki naczelny, który potrafi zaryzykować razem ze swoim dziennikarzem, ma ich szacunek. Nieco inne jest usytuowanie wydawcy wobec dziennikarzy jego gazety. Wydawca zasadniczo zarabia pieniądze, więc tak lub inaczej układa się ze światem biznesu i ze światem polityki. To niesie określone ograniczenia dla dziennikarzy, bywa że prześwietlanie interesów takiej czy innej firmy jest dla dziennikarzy pracujących u tego akurat wydawcy, zabronione. Wtedy dziennikarze mniej skłonni do zginania karku odchodzą lub są zwalniani. Niekiedy wydawca ma poczucie misji (co nie wyklucza skłonności do zarabiania pieniędzy) i wtedy inaczej układa się ze światem i ze światem polityki - ale też się jakoś układa. To też powoduje ograniczenia dla dziennikarzy. Często mogą napotkać szlaban dla swoich tekstów nie dlatego, że szkodzą one interesom jakiegoś potentata przemysłowego, ale dlatego, że kłócą się założeniami owej misji. Albo choćby dlatego, że nadeptują na odcisk jakiejś ważnej osobistości, sprzyjającej owej misji. Bardzo rzadko wydawca chce po prostu produkować dobrą gazetę - wtedy próbuje robić swoje, nie oglądając się ani na wielkie interesy finansowe, ani na wielkie interesy ideologiczne. Napisałem, że to sytuacja bardzo rzadka. Tak rzadka, że niemal niespotykana. Grzegorz Hajdarowicz należy do kategorii wydawców, którzy chcą robić pieniądze, oraz do subkategorii wydawców, którzy chcą robić pieniądze dzięki dobrym stosunkom z rządem. Takich jest w Polsce więcej. Ale jak dotychczas przyjętą regułą było, że wydawcy gazet zapewniali pomoc prawną swoim dziennikarzom . Także wtedy, gdy się już z nimi rozstali. Wydawcy dawali w ten sposób sygnał, że skoro zgodzili się (zwykle via redaktor naczelny) na jakąś publikację w swojej gazecie, to nawet nie utożsamiając się z nią (stąd zwolnienie dziennikarza), ponosili za tę decyzję współodpowiedzialność. Takie: minimum przyzwoitości. Bądź co bądź, Cezary Gmyz, podejmując na łamach "Rzeczpospolitej" różne trudne tematy, działał w przekonaniu, że stoi za nim jego redaktor naczelny (gotów piórem i słowem bronić jego racji) i jego wydawca (gotów zapewnić ochronę prawną, w razie wytoczenia mu procesu). Może Gmyz napisałby, to, co napisał, i bez takiej świadomości - tego nie wiem. Ale wiem, że 99 proc. dziennikarzy podejmujących ryzykowne tematy nie zrobi tego wiedząc, że w razie problemów sądowych cała odpowiedzialność spadnie na nich. Decyzja spółki Gremi Media jest ciosem w niezależne dziennikarstwo. Jednak wskutek tego, że Hajdarowicz jest powiązany z kręgami rządowymi, cień tej decyzji pada także na rząd. Roman Graczyk