Nie znaczy to, że Francuzi mieliby być zaraz dumni. Oni - przy całej przejrzystości i wyrazistości polityki - mają swoje nierozwiązane (i trudno rozwiązywalne) problemy. Ale my mamy nie tylko nierozwiązane (i trudno rozwiązywalne) problemy - mamy także dramatycznie nieprzejrzystą debatę polityczną, opanowaną przez PR-owskie sztuczki i nie pokazującą prawdziwych zamiarów Tuska, Kaczyńskiego, Palikota, Napieralskiego, Pawlaka i innych (Pawła Kowala ten zarzut dotyczy w mniejszym stopniu). Prawybory w Paryżu były z początku zdominowane przez bulwersującą historię Dominique'a Strauss-Kahna - najważniejszego pretendenta do nominacji Partii Socjalistycznej. Później jednak potoczyły się swoim torem i powszechnie uznaje się je za sukces. Organizatorzy mają nadzieję przyciągnąć do urn przynajmniej 1 milion wyborców. Aby głosować, nie trzeba być członkiem Partii Socjalistycznej, wystarczy wypełnić deklarację stwierdzającą, iż podziela się wartości lewicy i wpłacić 1 euro na koszta organizacyjne. Głosowanie odbędzie się w dwóch turach - pierwsza 9 października, a więc w dniu naszych wyborów parlamentarnych, co dodatkowo czyni porównania uprawnionymi; druga tydzień później. Powiada się zgodnie, że przed następnymi wyborami prezydenckimi (w roku 2017) również prawica będzie musiała zorganizować prawybory, jeśli nie chce się narazić na zarzut nieprzejrzystości, czy zgoła niedemokratyczności. Dlaczego te prawybory były sukcesem? Bo pokazały dwie rzeczy naraz: po pierwsze, że w Partii Socjalistycznej są politycy różniący się poglądami (choć nie fundamentalnie) na najważniejsze wyzwania stojące przed Francją; po drugie, że te różnice poglądów dają się przedstawić w sposób cywilizowany. Były trzy debaty sześciorga kandydatów, ostatnia wczoraj wieczorem. Jean-Michel Baylet, Arnauld Montebourg, Manuel Valls, Ségolene Royale, Martine Aubry i François Holland - debatowali z szacunkiem dla siebie nawzajem, ale pokazując zarazem, gdzie są między nimi różnice poglądów, no i - co oczywiste - różnice stylu. Różnice poglądów? Jean-Michel Balet wystąpił jako obrońca przedsiębiorców (sam zresztą jest przedsiębiorcą), podczas gdy taki Arnauld Montebourg jest zdeklarowanym antyglobalistą. François Holland chce przywrócić do pracy 70 tys. osób personelu edukacji publicznej zwolnionych po dojściu do władzy Nicolasa Sarkozy'ego, podczas gdy Martine Aubry uważa, że budżetu państwa nie będzie na to stać. Manuel Valls jest przeciwny rozmontowywaniu reformy emerytalnej premiera Fillona (podniesienie wieku emerytalnego), podczas gdy pozostali kandydaci są "za". Wszystkie te i inne różnice poglądów zostały pokazane w sposób klarowny, każdy to rozumie i może sobie wyrobić zdanie o pretendentach. Może też wyrobić sobie zdanie o ich stylu debatowania: mniej czy bardziej emocjonalnym, mniej czy bardziej elokwentnym. Po tych debatach wyborcy lewicy mniej więcej wiedzą, kto z tych pretendentów ma największe szanse rywalizować z sukcesem z urzędującym prezydentem i z Marine Le Pen (kandydatką Frontu Narodowego) w przyszłym roku. Czy ktoś sobie u nas wyobraża taką debatę? Przy obecnych stosunkach politycznych w Polsce to wykluczone. Bo przecież nie tylko pomiędzy głównymi partiami mamy mur nienawiści. System wyborczy w wyborach do Sejmu sprawia, że o mandat muszą rywalizować ze sobą kandydaci tej samej partii. A w tej rywalizacji nie ma nawet cienia merytorycznego sporu, jest tylko wojna podjazdowa, zastawianie pułapek na konkurenta i robienie min pozorujących współpracę i przyjaźń. Powtarzam: sensowna debata polityczna jeszcze nie rozwiązuje problemów, przykład francuski jest tego najlepszym dowodem. Ale przynajmniej nie odstręcza wyborców od polityki. Czego sobie i Wam życzę. Roman Graczyk