Bez wątpienia ta prezydentura wykazuje się od pierwszych dni dynamizmem, którego brakowało prezydenturze poprzedniej. A więc z punktu widzenia wizerunku - plus dla nowego prezydenta. Zgódźmy się jednak, że nie o wizerunek jedynie chodzi. Gdyby tak było, mistrzostwo Donalda Tuska w polskiej polityce byłoby nie do podważenia. Symbolika Tallina, jako pierwszej zagranicznej stolicy wizytowanej przez polskiego prezydenta, jest bardzo silna. To przekaz: Polska jest solidarna z państwami bałtyckimi, zagrożonymi przez neoimperialne apetyty Putina. Ta symbolika jest jeszcze wyraźniejsza ze względu na datę wizyty: 23 sierpnia, a więc dzień rocznicy niesławnej pamięci tajnego aneksu do paktu Ribbentrop - Mołotow. W ten sposób Polska, domagając się - słusznie! - realnych gwarancji NATO dla bezpieczeństwa jego wschodniej flanki, nie mówi: zróbcie to za nas, lecz: zróbmy to razem. To nie jest pozycja słabego, który jednie prosi o pomoc silniejszego, ale deklaracja wspólnego ponoszenia kosztów. Oczywiście, wiele będzie zależało od tego, czy i jakie propozycje współpracy prezydent Duda złoży Toomasowi Hendrikowi Ilvesowi, tym niemniej już sama zapowiedź wizyty to poważny krok w tę stronę. I bardzo dobrze. Ale zauważmy: ani prezydent Duda, ani żaden inny polski polityk nawet nie wspomina o tym, by przed ustaleniem kalendarza prezydenckich wizyt zapytać o to Polaków w referendum. W rzeczy samej, wydaje nam się to jakimś dziwactwem, ucieczką od odpowiedzialności. Bo w końcu po to wybiera się w demokracji reprezentacyjnej rządzących, żeby oni fachowo analizowali sytuację i podejmowali decyzje - gdy trzeba, także decyzje idące pod prąd chwilowej opinii. Na tym polega ciężar urzędu. A im wyższy urząd, tym większy ów ciężar. Słusznie więc nikt nie zamierza pytać Polaków o strategię polityki zagranicznej, uznając (powiedzmy wprost bez quasi-demokratycznego bełkotu), że to są sprawy zbyt poważne, żeby je wydawać na targ demagogii. Ale dlaczego to rozumowanie nie zostało zastosowane ani do "referendum Komorowskiego", ani do "referendum Dudy"? Owszem, część z tych sześciu pytań jest nieszkodliwa - w tym sensie, że odpowiedź na nie (którą zresztą łatwo przewidzieć) nie przyniesie państwu żadnych szkód. Komu to przeszkadza, że zostanie referendalnie potwierdzona zasada rozstrzygania sporów na korzyść podatnika (tym bardziej, że zasada ta ma już moc ustawową)? Podobnie: prawie wszyscy skorzystają, jeśli utrzymany zostanie dotychczasowy status Lasów Państwowych. Ale w niektórych sprawach inicjatorzy/decydenci referendum igrają z ogniem. Łatwo przewidzieć, że demagogia zwycięży i wygra odpowiedź "tak" na pytanie: czy chcesz obniżenia wieku emerytalnego. A ta decyzja będzie fatalna w skutkach tak dla pracujących (podniesienie składki emerytalnej), jak i dla emerytów (obniżenie świadczenia). Korzyść (wcześniejsza emerytura) będzie pozorna. Polski zwyczajnie na taki eksperyment nie stać. System emerytalny, już i tak na skraju załamania, padnie. PiS zrobiłoby inteligentnie, gdyby milcząco uznało, że PO odwaliła zań tę brudną robotę. A tak, trzeba będzie kiedyś, może w następnej (tzn. od 2019 roku) kadencji Sejmu z kolei podwyższać wiek emerytalny - zapewne w warunkach trudniejszych niż to zrobiła PO w mijającej kadencji. Podobnie jest z ewentualnym zniesieniem finansowania partii z budżetu. To brzmi bardzo efektownie, a więc będzie znowu łatwym łupem demagogii. No bo jakże to - mówi sobie w duchu przeciętny zjadacz chleba - te darmozjady tuczą się na naszych podatkowych pieniądzach, trzeba odebrać im ten przywilej! Łatwo odebrać, trudniej wyobrazić sobie konsekwencje finansowania partii przez grupy interesów, a te nie będą dobre. Czy trudności Ukrainy z wydobyciem się z oligarchicznego systemu czegoś nas uczą? Mam wrażenie, że niekoniecznie. Podobnie jest z pytaniem, od którego zaczęło się to nieszczęście, a więc z pytaniem o zastosowanie systemu JOW do wyborów sejmowych. Także ten problem łatwo poddaje się tłumaczeniom prostackim, a dewastatorskim w konsekwencjach. Jeśli głównym argumentem na rzecz JOW-ów w wyborach do Sejmu jest zamiar otworzenia sceny politycznej i ten argument chwyta, no to mamy miarę paranoi. JOW-y mają swoje zalety, ale akurat tej choroby nie leczą, przeciwnie: jeszcze bardziej zwiększają polaryzację sceny politycznej. Kiedyś, gdy rozdrobnienie tej sceny było polskim problemem, JOW-y mogły były temu zaradzić. Ale wtedy nie było jeszcze Pawła Kukiza (w obecnym wydaniu), nie było więc wehikułu, który pozwoliłby tę ideę podać tak, jak podaje się do sprzedaży proszek do prania, ketchup bez konserwantów, lek na zespół niespokojnych nóg czy co tam chcecie. Dziś, kiedy potrzeby większej polaryzacji sceny politycznej nie ma, raczej przeciwnie, nagle fundujemy sobie referendum w tej sprawie. To tak, jak gdyby pytać chorego na wysokie ciśnienie tętnicze: czy chcesz większego spożycia tłuszczów i używek? Otóż, były prezydent Komorowski zagrożony utratą władzy poszedł był na populizm i rozpisał to paranoidalne referendum. Nowy prezydent nie musiałby iść w jego ślady. Tym bardziej, że dopiero co wygrał wybory i jego demokratyczny mandat jest jeszcze silny. Z wyjątkiem kwestii obowiązku szkolnego dla 6-latków, żadne z pozostałych pytań nigdy nie powinno być poddane pod referendum. Ludzie pytani, czy chcą być młodzi, zdrowi i bogaci, odpowiedzą przeważnie, że chcą i nie będą się troszczyć o społeczne konsekwencje tej odpowiedzi. Takie ich dobre prawo. Ale od polityków wymagamy przewidywania konsekwencji podjętych decyzji. Roman Graczyk