Pokazują one specyfikę proporcjonalnej ordynacji wyborczej oraz stan świadomości aktywniejszej części narodu - tych 24 proc. spośród uprawnionych do głosowania, którzy zamiast grillowania wybrali wycieczkę do obwodowej komisji wyborczej. Weźmy przypadek Jacka Włosowicza startującego z listy PiS w okręgu nr 10 (województwo małopolskie i świętokrzyskie), który zdobył mandat, chociaż uzyskał tylko 5 i pół tys. głosów. Lider jego listy, Zbigniew Ziobro uzyskał aż 335 tys. głosów i pociągnął za sobą dwóch następnych kandydatów: Pawła Kowala z nie najlepszym wynikiem (18 i pół tys. głosów) oraz właśnie Włosowicza z wynikiem wręcz kiepskim. Aż dziewięciu kandydatów w jego okręgu miało lepszy wynik, a mimo to, żaden z nich, lecz właśnie Włosowicz pojedzie do Strasburga i Brukseli. Czy to sprawiedliwie? Weźmy z kolei przypadek Bogdana Marcinkiewicza startującego z listy PO w okręgu nr 11 (województwo śląskie). Ten kandydat zdobył 10 i pół tys. głosów i dostał się do PE jako czwarty ze swojej listy dzięki temu, że lider tej listy, Jerzy Buzek, zdobył aż 393 tys. głosów, co było najlepszym wynikiem w kraju. W tym okręgu czworo kandydatów uzyskało lepsze wyniki od Marcinkiewicza, a mandatu nie zdobyło. Casus Włosowicza pokazuje mechanizm tzw. lokomotywy wyborczej: popularny polityk zdobywa bardzo wiele głosów, dzięki czemu "jego" głosy służą nie tylko jemu, ale i mniej popularnym kolegom z listy. Jest więc trochę tak, że sztuką w tego typu wyborach jest ustawić się za dobrą "lokomotywą". Casus Marcinkiewicza potwierdza ten mechanizm, ale świadczy też o czymś innym. Trzeba mieć odpowiednie nazwisko. Odpowiednie, to znaczy po prostu znane: od złej czy od dobrej strony, to bez znaczenia, wystarczy, że to nazwisko jest głośne. Dobrze, jeśli kojarzy się z jakąś postacią z życia politycznego, ale jeszcze lepiej, jeśli kojarzy się z kimś, o kim się mówi w programach telewizyjnych o wysokiej oglądalności, albo w kolorowej prasie. Skandal też nie zawadzi, naprawdę. Marcinkiewicz zdobył mandat po trosze dlatego, że ustawił się za dobrą "lokomotywą", a po trosze dlatego, że wielu wyborców glosowało na niego - nie bójmy się tego powiedzieć - przez pomyłkę. Ci ludzie przeglądając w komisji wyborczej listę kandydatów PO skojarzyli Bogdana Marcinkiewicza z Kazimierzem. Jedni pomyśleli, ze to rodzina popularnego Kazia z Londynu, inni wręcz pomylili Kazia z Bogdanem. Podobny mechanizm zadziałał w przypadku Jarosława Wałęsy i Adama Gierka, którzy zdobyli mandaty. Ale także w przypadku kilkorga innych kandydatów, którzy wprawdzie mandatów nie zdobyli, ale dostali sporą ilość głosów, bo mieli dobre nazwisko. To m. in. przypadek Ryszarda Popiełuszki, z Prawicy Rzeczypospolitej (okręg 10) czy Małgorzaty Olejnik z Samoobrony (okręg 7). Oboje oni uzyskali, jak na wyniki ich list i jak na fakt, że są postaciami raczej mało znanymi, nadzwyczaj dobre rezultaty. Jakie wnioski? Wniosek pierwszy: wiemy nie od dziś, że ordynacja proporcjonalna pozwala niekiedy zdobyć mandat niejako psim swędem, albo - proszę wybaczyć - na tak zwany krzywy ryj. Czy komuś to w Polsce przeszkadza? Wniosek drugi: oświecona politycznie część narodu kieruje się nie tak znów rzadko w swoich politycznych wyborach motywami zupełnie nieracjonalnymi. Z tego jednak nie wynika, że mamy za dużo demokracji. Raczej za mało. Roman Graczyk