Układ dwupartyjny (mówimy o dwóch partiach, wokół których krystalizują się większość rządząca i opozycja, nie zaś o tym, że tylko dwie partie wchodzą do parlamentu) ma zalety. Szczególnie dobrze powinni to wiedzieć ci, którzy - jak Polacy - nie tak dawno jeszcze nie mogli się uporać z anarchiczną wielopartyjnością. Przypomnę, że na początku lat 90. mieliśmy właśnie taką sytuację. Np. do utworzenia gabinetu Suchockiej potrzeba było aż siedmiu partii. Dużo małych partii to zarazem skłonność do ich słabej wewnętrznej dyscypliny - tak też i było. Wtedy powstaje zjawisko - typowe dla rozdrobnionych parlamentów - trudnego tworzenia koalicji większościowych i łatwego ich rozbijania (a co najmniej osłabiania ich spoistości). Rządy z trudem są tworzone, a z łatwością - obalane. Rząd Suchockiej znowu może być tego przykładem. Tak więc układ parlamentarny bardziej ustabilizowany, z mniejszą ilością partii, oddala te niebezpieczeństwa i tworzy warunki do prawdziwego rządzenia i do prawdziwej roli opozycji. Najbardziej zaś układ dwubiegunowy (albo dosłownie dwupartyjny). Wtedy rząd jest łatwo stworzyć, a trudno go obalić - przeważnie też trwa on przez całą kadencję. Opozycja z kolei ma tę korzyść, że staje się - siłą rzeczy, niejako z przesłanek matematycznych - poważnym pretendentem do zdobycia władzy w następnych wyborach. W solidnych demokracjach parlamentarnych klasyczna sytuacja przed wyborami jest taka, że gra toczy się naprawdę o władzę, rząd naprawdę może ją stracić. Traci lub nie, to zależy od bardzo wielu czynników, w tym od umiejętności robienia kampanii wyborczej. W każdym razie w takim układzie rząd jest - z jednej strony - niemal pewny dotrwania do końca kadencji, ale zarazem - z drugiej strony - musi się bardzo starać, żeby nie przegrać najbliższych wyborów. To jest, inaczej mówiąc, układ wymuszający skuteczność władzy i skuteczność opozycji. Wyborcom daje taki układ realny wpływ na bieg wydarzeń, bo umożliwia rozliczenie rządu przy okazji wyborów. Umożliwia im też podjęcie decyzji, kto ma dalej sprawować w kraju władzę. W Polsce mamy układ dwupartyjny (dwóch dominujących partii), ale opisany wyżej mechanizm nie działa. Opozycja w postaci PiS-u od trzech lat skupia się na odsądzaniu rządu od czci i wiary, zamiast go krytykować za konkretne błędy. Tych błędów nie brakuje, ale rząd może być spokojny, szczególnie od katastrofy smoleńskiej, bo pieniactwo i nieumiarkowanie PiS-u (głównej partii opozycyjnej) nie mobilizują go do działania. I to jest podstawowy problem polskiej polityki dzisiaj. Jeśli secesja z PiS-u (wiem, że termin "secesja" nie jest tu całkiem ścisły, bo obie liderki ruchu zostały z partii Kaczyńskiego wyrzucone, ale zostawmy to) ma mieć jakiś większy sens, to tylko wtedy kiedy z czasem zepchnie PiS na margines, a sama zajmie jego miejsce. Wtedy mielibyśmy opozycję zarazem wyraźnie różniącą się od rządu, ale nieodmawiającą mu uznania jako emanacji wspólnego przecież państwa i - w sprawach dla państwa najważniejszych - współpracy. Wtedy rząd nie mógłby być pewny wygrania następnych wyborów, a opozycja odzyskałaby wreszcie należne jej miejsce w systemie. Jeśli tak się nie stanie, możliwe są innego rodzaju przetasowania na scenie parlamentarnej, z których jednak nie będzie większego pożytku. Hipoteza pierwsza: wielkie PO, i małe trzy albo cztery pozostałe partie w tym PiS i partia JKR. To by oznaczało wieczystą władzę dla PO razem z którąś z małych partii (zmieniających się jako koalicjant). To wariant włoski, szalenie korupcjogenny i zniechęcający dla wyborców. Wariant drugi: niepowodzenie inicjatywy i wejście paru jej czołowych polityków do PO. Bez sensu. Wariant trzeci: partia JKR poważnie osłabia PiS, ale go nie dominuje i powstaje układ: duża PO rządzi (być może z PSL albo z SLD), a opozycja złożona jest z PiS-u i z partii JKR. Wtedy wszystko zależałoby od możliwości współpracy tych partii ze sobą. Obstawiam, że pod przywództwem Kaczyńskiego współpraca ze "zdrajcami" nie byłaby możliwa. To także oznaczałoby wieczyste rządy PO ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jak z tego widać, dla zdrowia polskiej demokracji należałoby życzyć Joannie Kluzik-Rostkowskiej wielkiego sukcesu. Roman Graczyk