Kocham Francję. Jeśli nie wybrałbym swego czasu Polski (w stanie wojennym, kiedy losy rzuciły mnie do Paryża i decyzja "wrócić - zostać" była nie do ominięcia), pozostawszy na Zachodzie z pewnością wybrałbym Francję. Niektórzy moi kumple w żartach mówią, że Francja to moja druga ojczyzna. Oczywiście, to żart, ale - jak często w dobrych dowcipach - jest w tym ziarno prawdy. Bo jeśli w ogóle istnieje jakiś inny kraj poza Polską, o którym mógłbym powiedzieć, że się z nim identyfikuję (cieszę się jego sukcesami i martwię porażkami), to z pewnością jest nim Francja. Kocham Francję, bo spędziłem tu, nie tak znowu długi, ale nadzwyczajnie ważny okres w życiu. Byłem wtedy bardzo młody, a na świecie działy się rzeczy nadzwyczajne (Jan Paweł II, Afganistan i początek erozji komunizmu, "Solidarność", Reagan, a we Francji "l’alternance" i dojście do władzy socjalistów po ćwierci wieku politycznego czyśćca, potem w Polsce stan wojenny i nadzwyczaj ciepły stosunek gospodarzy do Polaków ... ). Miałem 22-23 lata, a to jest czas, kiedy człowiek definiuje swój pogląd na świat. Odtąd patrzę na wiele spraw przez francuskie okulary, czego najczęściej kompletnie nie rozumieją moi kumple w Polsce: miejsce religii w przestrzeni publicznej, "laicité", prawa człowieka, państwo prawa, ustrój polityczny, Unia Europejska jako projekt zmierzający ku jakiejś postaci europejskiego federalizmu. W tych wszystkich sprawach (i w paru innych) jestem bliższy tradycji francuskiej niż polskiej, bliższy myśli politycznej francuskiej niż polskiej. W pewnym sensie "je suis Français" przez duże "F". A nawet więcej: jeśli przyjąć, że identyfikacja z krajem dokonuje się najmocniej na poziomie emocji i prostych odczuć, zapamiętanych nastrojów, obrazów i zapachów, to mój związek z tym krajem jest naprawdę bardzo silny. Kiedy wracam do Paryża, z miejsca przypomina mi się nastrój paryskiej "café du coin", zapach papeterii Gibert Jaune na Bd St Michel, zapach metra, Beaujolais nouveau czy Tour de France (który - jednak! - oglądam w Polsce świadomie w wersji polskiej, a to z powodu urody komentarza duetu Jaroński-Wyrzykowski). No więc mogę o sobie powiedzieć: "je suis français" przez małe "f", ale małe tutaj oznacza coś bardzo pierwotnego, przywiązanie do pewnego miejsca na ziemi. W końcu: to piękny kraj i nadzwyczajnie rozmaity, choćby tylko pod względem pejzaży: Wogezy, Normandia, Masyw Centralny, Alpy, Côte d’Azur, Pireneje, Bretania, Prowansja... We Francji jest wszystko. W pierwszym lepszym miasteczku w Corrèze wpada się, ni stąd, ni zowąd na kościół z XIII wieku. Wreszcie, nieporównany klimat "France profonde", z jej kamiennymi domami, okiennicami, ryneczkiem, kościołem (jednak, jednak!) i pomnikiem dla uczczenia pamięci "morts pour la Patrie 1914-1918" zwykle, rzadziej "morts pour la Patrie 1940-1945" - co się rozumie, bo każdy woli przypominać raczej lata chwalebne niż mniej chwalebne, nieprawdaż, Polsko? W przeddzień Święta Wniebowzięcia NMP jesteśmy w Notre Dame na uroczystej mszy. Katedra jest, jak zawsze, wspaniała. Ale wokół zapory, policja, wojsko z automatami gotowymi do strzału, dwukrotne sprawdzanie zawartości toreb i plecaków. Jakoś dziwnie. Po mszy z mostu między Cité a L'Île St Louis oglądamy uroczystą procesję z udziałem biskupa, innych purpuratów i całkiem sporej grupy wiernych. Procesja idzie brzegiem Sekwany, a na lądzie i na wodzie wojsko i policja gotowe do interwencji na wypadek, gdyby znowu jakiś zwolennik przerobienia Francji na kalifat francuski chciał przejść od marzeń do czynów. Rozumiem, tak musi być, wszystkie te środki bezpieczeństwa są potrzebne. A jednak żal czasów, kiedy procesja w okolicach Notre Dame mogła iść jakby nigdy nic. Nieprawdaż, Francjo? Roman Graczyk