Nie wystarczy organizować w regularnych odstępach czasu wyborów, żeby mówić o istnieniu demokracji. To dlatego dziesiątki krajów Maghrebu, Bliskiego Wschodu, czarnej Afryki, Azji Południowej i Wschodniej czy Ameryki Łacińskiej praktykują u siebie tylko niby-demokrację, mimo zachowywania demokratycznej fasady. Organizują wybory (załóżmy dla uproszczenia, że uczciwe, co zresztą wcale nie musi być prawdą), ale zawsze wygrywa w nich ekipa aktualnie sprawująca władzę. Przykładem modelowym jest nasz wschodni sąsiad: Białoruś. Demokracja jest dopiero wtedy, gdy urzędująca władza może przegrać wybory. A może je przegrać nie tylko wtedy, gdy popełnia błędy i ludzie są niezadowoleni, ale przede wszystkim wtedy, kiedy ustrukturyzuje się opinia publiczna, a na jej fundamencie działają solidne partie polityczne, również takie, które mają potencjał (głosy wyborców, program, kadry, struktury, pieniądze) do przejęcia władzy. Ta polityczna infrastruktura demokracji nie może zaś poprawnie funkcjonować bez infrastruktury opinii publicznej, a więc przede wszystkim niezależnych od władzy i pluralistycznych mediów. Nie potrafię ocenić, czy i jakie błędy popełnił w swoim artykule Cezary Gmyz. Nie mogę ręczyć, że żadnych. Dlatego nie podpisałem listu otwartego z bezwarunkowym poparciem dla niego. Ale widać gołym okiem, że wokół jego tekstu rozpętała się burza na najwyższym szczeblu polskiej polityki. Widać, że dementi prokuratury było raczej odpowiedzią na polityczne zapotrzebowanie rządu niż stanowczym merytorycznym zdezawuowaniem jego twierdzeń. Widać też, że zwolnienia personalne w "Rzeczpospolitej" poczyniono bardziej na pokaz (dla udowodnienia, że właściciel nie wyłamuje się etablishmentu) niż z powodu rzeczywistej odpowiedzialności poszczególnych osób za ewentualne błędy. Dlatego podpisałem inny list otwarty, protestujący przeciwko nagonce na Gmyza i ostrzegający przed pogłębianiem się nierównowagi ładu medialnego w Polsce. Wbrew ostrzeżeniom sygnatariuszy tego listu, czystka w "Rzeczpospolitej" została przeprowadzona. Czystka została przeprowadzona ku uciesze (a nawet z inspiracji) części środowiska medialnego. W przeciwieństwie do Stefana Niesiołowskiego, który z przyrodzonym sobie wdziękiem orzekł, że zwolnieni z "Rzeczpospolitej" powinni odejść z zawodu dziennikarskiego, uważam, że z zawodu dziennikarskiego powinni raczej odejść ci, którzy w ostatnich dniach szczuli władze "Presspubliki" na Gmyza i nawoływali - ba!, dalej nawołują - do "normalizacji". Młodym PT Czytelnikom przypomnę, że "normalizacją" nazywano na przełomie lat 60. i 70. systematyczne czystki dokonywane w czechosłowackiej partii komunistycznej, w administracji, w mediach i w wielu innych dziedzinach życia publicznego w Czechosłowacji po agresji wojsk Układu Warszawskiego w sierpniu 1968 roku, mającej zapobiec wyłamywaniu się tego państwa z "rodziny państw socjalistycznych". Teraz do "normalizacji" w polskiej prasie nawołuje między innymi Jacek Żakowski, pisząc w "Polityce": "Pod prawicowym, konserwatywnym, patriotycznym szyldem uformowała się bowiem [w "Rzeczpospolitej" - RG] grupa publicystów od dwóch dekad obsesyjnie starających się wmówić odbiorcom, że żyjemy w państwie opanowanym przez jakiś potworny spisek - magdalenki, układ, sekty, czerwone pajęczyny. Istnienie spisku jest dla tej grupy bezsporne. Wciąż jednak nie ma Graala, który by stanowił ostateczny dowód. Gmyz (podobnie jak wcześniej Bronisław Wildstein i kilka innych osób) dostarczył tego wymarzonego Graala. (...) Kolejny upadek Graala pokazuje wyzwanie, przed którym stoi nie tyle zarząd i rada nadzorcza Presspubliki, co tożsamość "Rzeczpospolitrej" jako pisma. Bo dziennikarza łatwo jest wyrzucić (...) Ale redakcyjna kultura i tożsamość pisma zmienia się z wielkim trudem. A historia z trotylem dobrze pokazuje, co >>Rzeczpospolitej