Wśród licznych reakcji przychylnych dla warszawskiej deklaracji zwrócił moją uwagę tekst w oko.press, Dominiki Sitnickiej i Magdaleny Chrzczonowicz, krytykujący stanowisko w tej sprawie Rady Konferencji Episkopatu Polski ds. Apostolstwa Świeckich. Kto ciekaw, niech przeczyta całość, ja zaś skupię się na jednym tylko wątku - dla mnie najważniejszym. Piszą Autorki: "(...) Niektóre uczynki - takie jak masturbacja, seks nie w małżeństwie, rozwód - nie są prawem zakazane. Zakazuje ich etyka katolicka. Kościół ma prawo namawiać wiernych, by przestrzegali etyki katolickiej, ale nie może zakazywać prowadzenia w świeckiej szkole dobrowolnych zajęć, podczas których młodzi ludzie będą dowiadywać się, że odczuwanie przyjemności w wyniku dotykania swego ciała jest naturalnym zjawiskiem u wszystkich ludzi. I w innym miejscu w tym samym duchu: (...) to Kościół zakazuje masturbacji, czy seksu poza małżeństwem. Psychologowie i seksuolodzy uważają, że masturbacja jest normalną częścią życia, za którą nie należy karać ani zawstydzać dziecka". Najpierw wypada się zgodzić, że już dziś są w Polsce w obiegu różne etyki seksualne. Inaczej mówiąc, ta katolicka nie ma już monopolu w tym sensie, że Polacy zachowują się w tej materii rozmaicie, niekoniecznie słuchając rad Kościoła, coraz bardziej upodobnia to polskie społeczeństwo do wzorów zachodnich. To prawda. Natomiast powstaje kwestia, czy to dobrze. Dla Autorek przywołanego tekstu - dobrze, i tej ewolucji nie powinno się hamować, ponieważ zaś głównym hamulcowym jest Kościół, trzeba temu przeciwdziałać. Jestem przeciwnego zdania. Pojawiają się ostatnio głosy, że Kościół powinien siedzieć cicho, ponieważ okrył się niesławą, gdy wyszła na jaw skala nadużyć seksualnych dokonywanych przez duchownych katolickich. Nie rozumiem tej logiki. Owe nadużycia, jakkolwiek okropne i nie do obrony pod żadnym względem, nie były przecież wyrazem katolickiej etyki seksualnej - przeciwnie, były jej jaskrawym złamaniem. Zatem można zasadnie potępiać hipokryzję księży, którzy oficjalnie nauczają pewnych pryncypiów, a w rzeczywistości prowadzą się w radykalnej niezgodzie z nimi. Jednak samych pryncypiów ta pożałowania godna praktyka nie kruszy. Żeby je skruszyć, trzeba byłoby podjąć - i wygrać - polemikę na gruncie filozofii człowieka. Tego krytycy stanowiska kościelnego, głośni ostatnio w mediach, nie robią. Ale robią coś innego, o czym zapewne sądzą, że wystarczy: wyśmiewają katolickie (i szerzej: tradycyjne) zasady. Uważają zapewne, że skoro ludzie głosują nogami (choć lepiej byłoby powiedzieć: głosują swoim prowadzeniem się łóżku), to ten fakt zwalnia z obowiązku solidnego uzasadnienia swojego stanowiska. Tu więc, gdzie katolicy przywołują np. "Miłość i odpowiedzialność" Karola Wojtyły, w którym to dziele wiele jest mowy o panowaniu nad swoimi popędami, o szacunku dla partnera seksualnego (z oczywistych względów Wojtyła pisał o partnerach w małżeństwie), o odpowiedzialności za powstanie nowego życia - nowocześni krytycy tego stanowiska mówią krótko, że człowiek ma prawo do samospełnienia. I tyle. Nie wydaje mi się, żeby nowocześni krytycy wygrywali intelektualnie, ale ważniejsze jest coś innego. Nowocześni nie wygrywają także moralnie. Standardy WHO, wedle których mają być prowadzone zajęcia - zgoda, że dobrowolne - w warszawskich szkołach, przewidują dla dzieci w wieku od 0 do 4 lat: "W tej grupie wiekowej zalecana jest także rozmowa z dzieckiem na temat radości i przyjemności z dotykania własnego ciała, masturbacji w okresie wczesnego dzieciństwa, rozmowa na temat zagadnień płodności i prokreacji, a także nauczenie dziecka poprawnego słownictwa (...)" (Więcej: czytaj tutaj). Zwolennicy warszawskiej deklaracji nie mają więc racji, gdy mówią, że malutkich dzieci nie będzie się uczyć, czym jest masturbacja - owszem taka wiedza będzie im przybliżana. Otóż to jest oczywiste nadużycie wobec tych, Bogu ducha winnych, dzieci, nawet jeśli dokonywać się będzie za dobrowolną zgodą ich - muszę to napisać: szalonych - rodziców. Przypuszczam, że rodzice, którzy są skłonni zgodzić się na coś takiego (i wiele innych rzeczy wedle tego samego hedonistycznego wzorca, zawartych w standardach WHO, im starsze dzieci, tym więcej i bardziej drastycznych) sami kierują się tymi zasadami nowoczesnej psychologii, które sprowadzają wszystko do ulżenia człowiekowi, gdy niesie jakiś ciężar, jakiejkolwiek natury. Jest ci, człowieku, ciężko, nie przejmuj się, odpuść, zrób sobie dobrze. W tej kulturze takie pojęcia jak poświecenie, służba, lojalność, honor, nie mają właściwie sensu. A cóż dopiero takie jak wyrzeczenie, post czy powściągliwość. W tej kulturze człowiek wzrasta duchowo, o ile się samorealizuje, to zaś sprowadza się do samospełnienia, do uzyskania samozadowolenia. Ja myślę, że jest dokładnie odwrotnie: człowiek o tyle tylko wzrasta duchowo, o ile potrafi przekroczyć własne popędy i własne słabości. Myślę też, że wielkość zachodniej cywilizacji, i jej historyczna przewaga nad innymi, budowała się na takim założeniu. Założenie odwrotne - samospełnienie jako zwieńczenie ludzkich aspiracji - musi prowadzić do schyłku tej cywilizacji.