Nowy konflikt zbrojny na Bliskim Wschodzie to następna odsłona niekończącej się wojny państwa Izrael z jego arabskimi sąsiadami, gdzie nakładają się na siebie kolejne fale wzajemnej przemocy i nienawiści, zdaje się nie do wykorzenienia. Ten gordyjski węzeł sprzeczności można próbować rozwiązywać jedynie oddziałując równocześnie na wszystkich politycznych partnerów, mających wpływ na wydarzenia w regionie: na partnerów niezaangażowanych bezpośrednio w bieżący konflikt - Egipt, Autonomię Palestyńską, Liban i Syrię, ale także na bezpośrednich antagonistów - Izrael i Hamas. Trudno sobie wyobrazić, by polityczni liderzy kraju takiego jak Czechy, który ani nie ma międzynarodowego prestiżu, ani potężnej dyplomacji, ani - co w końcu jest tu decydujące - niemal żadnego zakorzenienia na Bliskim Wschodzie, mogli odegrać rzeczywistą rolę w załagodzeniu konfliktu, nawet jeśli występują z mandatu Unii Europejskiej i formalnie jako jej przywódcy. Z tego punktu widzenia atuty Francji wydają się oczywiste. Najważniejsze jest tu dobre rozeznanie Francuzów w zawiłościach bliskowschodniej polityki, co wynika z dawnej kolonialnej i mocarstwowej przeszłości tego kraju. Niebagatelnym atutem jest też szczególna osobowość prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego, jego naturalna, narzucająca się postawa lidera. Prezydencja czeska miała zaraz w pierwszych dniach swego urzędowania dwie wpadki dyplomatyczne. Najpierw oświadczyła, że wkroczenie izraelskich wojsk lądowych do Strefy Gazy to "krok defensywny, a nie ofensywny". Była to potężna gafa, bo niezależnie od tego, jakkolwiek by się oceniało fundamentalne racje stron tego konfliktu, rolą mediatora nie jest pouczanie tylko jednego z antagonistów, lecz szukanie płaszczyzny porozumienia. Gdy z kolei Rosja przykręciła Ukrainie kurek z gazem, prezydencja czeska oceniła to jako "biznesowy spór Kijowa i Moskwy, w który nie zamierzamy się mieszać". Było to stanowisko wypływające z filozofii "nasza chata z kraja", idące dokładnie w poprzek zasady europejskiej solidarności energetycznej, która w dobrze pojętym unijnym interesie musi obejmować także państwa sąsiedzkie nie należące do Unii. Z obu tych pospiesznie wypowiedzianych opinii prezydencja szybko się wycofała, ale wrażenie amatorszczyzny pozostało. Na początku tego tygodnia na Bliskim Wschodzie przebywały dwie unijne delegacje: jedna, na poziomie ministrów spraw zagranicznych, której przewodził szef czeskiego MSZ-tu Karel Szwarzenberg, i druga, francuska, z samym Nicolasem Sarkozym na czele. Obie odwiedzały te same stolice, ale było dla wszystkich oczywiste, że bliskowschodni przywódcy prawdziwe znaczenie przywiązują do rozmów z Sarkozym. Czy Sarkozy'emu się uda? Nie jest to oczywiste. Zaraz po uzgodnieniu kilkugodzinnego przerwania ognia w Strefie Gazy (dla umożliwienia wjazdu do Strefy konwojów z pomocą humanitarną) nadeszła wiadomość, że w czwartek rano z terenu Libanu spadły na północny Izrael rakiety (prawdopodobnie wystrzelone przez Hezbollah). Tu wracamy zatem do naszego węzła gordyjskiego. Co to wszystko oznacza dla Unii? Z jednej strony Unia potrzebuje przywództwa potrafiącego choć trochę oddziaływać na bieg spraw światowych. Z drugiej jednak strony próba zmanipulowania obecnego ładu instytucjonalnego Unii w taki sposób, żeby formalne przywództwo nowych lub/i mało znaczących krajów członkowskich zostało faktycznie zdominowane przez wpływ wielkich krajów (takich jak Francja czy Niemcy) lub choćby krajów z tzw. europejskiego twardego jądra (jak Belgia czy nawet maleńki Luksemburg), oznacza otwarte przyznanie, że w Unii już zwyciężyła zasada "dwóch prędkości". Taka jest nieubłagana wymowa faktów. Jedyną możliwością przeciwdziałania tej tendencji jest dalsza rzeczywista, a nie pozorna, integracja, to znaczy taka przebudowa unijnych instytucji, w których większą rolę będą ogrywać gremia wspólnotowe (Parlament i Komisja), a przez to mniejsza będzie waga narodowych egoizmów i wielkich państw, które - szczególnie w momentach kryzysowych - w naturalny sposób przejmują przywództwo, żeby nie powiedzieć dyktat. Im więcej Unii w Unii, tym lepiej dla krajów takich jak Polska (a tym bardziej Czechy). Z tego punktu widzenia wejście w życie w roku 2010 traktatu lizbońskiego (mimo że ostatnio po raz kolejny rozmyto jego reformatorski rozmach) byłoby dla Polski bardzo korzystne. Obawiam się jednak, że świadomość tego paradoksu nie jest w Polsce nadmiernie duża. Roman Graczyk