Stany Zjednoczone pod prezydenturą Trumpa stały się państwem izolacjonistycznym i unilateralnym w takim stopniu, jak nigdy nie były po 1945 r. My w Polsce możemy uważać, że ważniejsze są dla nas dobre relacje z USA niż z UE (nie podzielam tego poglądu), ale nawet wtedy nie powinniśmy bagatelizować stanu stosunków USA z Unią i z jej politycznymi liderami: Francją, Niemcami i - ciągle jeszcze przez rok - Wielką Brytanią. Tymczasem te stosunki od początku prezydentury Trumpa są złe, a teraz, po wtorkowej decyzji Białego Domu, bardzo złe. Jeśli nie ma wspólnej polityki Europy i USA w sprawie tak fundamentalnej dla globalnej równowagi jak kwestia irańska, to znaczy, że tym bardziej może jej nie być w innych ważnych dziedzinach - w tym także ważnych bezpośrednio dla nas, np. kwestii ukraińskiej. Jedność świata zachodniego, do którego z takim trudem udało się nam przystąpić po 1989 r., jest jednym z warunków naszego bezpieczeństwa. Im bardziej Zachód jest zjednoczony i sprzyjający Polsce tym lepiej; im bardziej podzielony i zdystansowany od Polski, tym gorzej. Na własne życzenie doprowadziliśmy do sytuacji dystansowania się Zachodu (przede wszystkim Unii, ale w pewnym stopniu także USA) od Polski. Najpierw dewastując wymiar sprawiedliwości i inne sektory demokratycznego państwa, potem, nieprzemyślaną nowelizacją ustawy o IPN, narażając na szwank dobre stosunki z USA i z Izraelem. Jesteśmy najbardziej osamotnieni na arenie międzynarodowej niż kiedykolwiek po 1989 r., a koniunktura światowa jest teraz najgorsza po 1989 r. Dlatego drastyczne pogorszenie stosunków między Europą a USA nie jest w naszym interesie. To jest jak separacja (nie rozwód jeszcze) między mamusią a tatusiem. Nie ma dla nas dobrego wyjścia, ale najmniej złe powinno polegać na przyczynianiu się do pojednania stron. Myślę, że minister Czaputowicz to rozumie. Problem w tym, że nie on wytycza kierunki polskiej polityki zagranicznej. Wracając do kwestii irańskiej, decyzja Trumpa destabilizuje region. Już nazajutrz po oświadczeniu amerykańskiego prezydenta, irańskie rakiety stacjonujące w Syrii zaatakowały izraelskie instalacje militarne na Wzgórzach Golan. To wyraźnie pokazuje, co tam grozi. Sensem porozumienia z 2015 r. było to, że w zamian za zamrożenie wojskowego programu nuklearnego dawano Iranowi szansę na rozwój ekonomiczny i na powrót do wspólnoty międzynarodowej. To było wpisanie go w szereg ograniczeń, jakim podlegają kraje prowadzące żywą współpracę, w tym wymianę handlową. Pogrzebanie porozumienia oznaczałoby, że nie tylko irański wojskowy program nuklearny wymknie się spod kontroli, ale i sam reżim irański pójdzie w stronę eksportu rewolucji szyickiej, zamiast eksportu ropy, destabilizując region - i tak już w potężnym kryzysie. Nikomu to nie jest potrzebne. Izrael, który natychmiast pospieszył z gratulacjami dla USA, jeszcze będzie tego żałował. W tym kontekście słowa obecnego polskiego premiera z okresu kampanii wyborczej w USA, że kandydatury Hilary Clinton i Donalda Trumpa to "wybór między dżumą a cholerą" brzmią jak groźne memento, pokazując, jaka jest orientacja obecnej polskiej elity rządzącej w sprawach międzynarodowych. Jest się czego bać. Roman Graczyk