Nie jest to więc tego rodzaju kłopot, jaki po słowach Obamy ma prezes Kaczyński i jego zwolennicy. Ci głowią się, jak wytłumaczyć Polakom, że przywódca naszego najważniejszego sojusznika w istocie stanu polskiej demokracji nie skrytykował. No właśnie, jak? Można tak, jak piątkowe "Wiadomości" TVP, które zwyczajnie wypowiedź prezydenta Stanów Zjednoczonych zmanipulowały. Można tak, jak pani minister Anna Zalewska wczoraj w "Kropce nad i" TVN, udając, że słowa prezydenta nie znaczą tego, co znaczą. W obu wypadkach jednak wychodzi żałośnie. Nie lubię łatwych analogii historycznych, bo adekwatność jednej do drugiej porównywanej sytuacji często jest problematyczna. Ale kiedy słucham takiego wicia się, udawania, że się nie rozumie, odwracania kota ogonem, jakie zaprezentowała wczoraj (a wcześniej cały legion polityków PiS-u) pani minister Zalewska, to naprawdę przypomina mi to występy komunistycznych polityków w zachodnich mediach przed 1989 rokiem. Miało się wtedy i ma się teraz wrażenie, że rozmowa w ogóle nie jest możliwa, bo rozmówca nie posługuje się ogólnie przyjętym znaczeniem słów. Dawniej komunistyczni aparatczycy tłumaczyli zachodnim dziennikarzom, że demokracja w PRL ma się dobrze, bo przecież odbywają się wybory, rząd odpowiada politycznie przed parlamentem itp. Dziś ważni politycy rządzącej w Polsce partii czują się zmuszeni wygłaszać do kamer i mikrofonów podobne dyrdymały w sprawie Trybunału Konstytucyjnego i w sprawie zachodnich reakcji na tę sytuację. Nikt w to nie wierzy, oni też, ale sytuacja - "wicie, rozumicie" - jest taka, że trzeba budować werbalnie jakąś rzeczywistość nieistniejącą, byle tylko słowa się zgadzały. Z czym? Dawniej z założeniami doktryny Marksa-Engelsa-Lenina, teraz z przekazem dnia płynącym z siedziby rządzącej partii. Powiadam: analogie historyczne zawsze są kulawe. Używając powyższej, nie chcę więc powiedzieć, że doszliśmy do stanu demokracji jak za Gierka. Nie, do tego jeszcze daleko. Chcę jednak przez to powiedzieć, że podobny jak za Gierka jest rozziew między rzeczywistością, a jej odwzorowaniem w wypowiedziach rządzących. Jeśli prezydent Stanów Zjednoczonych wypowiedział takie słowa (a przecież nie musiał, bezpośredni cel jego wizyty w Polsce nie zmuszał go do tego), to znaczy, że uznał stan polskiej demokracji za poważny. Dyplomacja ma swoje wymagania, które sprawiają, że krytykę pod adresem kraju gospodarza wypowiada się bardzo delikatnie albo w ogóle (załatwiając wszystko w rozmowach kuluarowych). A w tym wypadku padły słowa naprawdę poważne. Więc jedno z dwojga: albo Obama zwariował i gada od rzeczy, albo mamy jakiś rzeczywisty problem w Polsce ze stanem demokracji. Jeśli przyjmiemy, że Obama nie zwariował (a niżej podpisany gotów jest zaryzykować taką hipotezę), to znaczy, że uznał, iż stan polskiej demokracji ma związek z celem jego wizyty w Polsce. Jaki to związek, prezydent powiedział: NATO broni także pewnych wspólnych wartości swoich członków. Tu bezkrytyczni zwolennicy PiS-u zapytają: "A Turcja?". Będą mieli rację, co do tego, że NATO od zawsze przymyka oko na stan rządów prawa nad Bosforem. Ale z jakichś powodów nie chce przymykać oka na stan rządów prawa nad Wisłą. I ja bardzo proszę, żeby nie domagać w tej sprawie równego traktowania.