Nie ma racji Tomasz Wołek, gdy pisze w "Gazecie Wyborczej" (21 stycznia), że styl odejścia ministra Ćwiąkalskiego był "najwyższej próby". Minister wziął odpowiedzialność polityczną za zaniedbania w jego resorcie i w tym sensie była to dymisja honorowa i dobrze, że w ogóle do niej doszło. Ale właśnie styl nie był najlepszy. Klasyczna dymisja honorowa polega na tym, że minister ogranicza się do stwierdzenia: biorę odpowiedzialność za sytuację, która wydarzyła się w moim resorcie. Jest oczywiste, że żaden minister nie odpowiada osobiście za takie czy inne błędy swoich urzędników, bo nie on te błędy popełnia, ale zawsze odpowiada za nie politycznie jako ich zwierzchnik - koniec i kropka. Powtarzające się w wystąpieniu Ćwiąkalskiego dygresje na temat osobistej niewinności popsuły efekt. Bo skoro minister czuje się niewinny, to czemu składa dymisję? Mógł był sobie dobrać takich współpracowników, którzy w analogicznej sytuacji sprawiliby się lepiej. Dobrał sobie takich, którzy go zawiedli i za to teraz ponosi polityczną karę. Nie ma też racji Jan Rokita, gdy wyśmiewa się w "Dzienniku" (21 stycznia) z ubezwłasnowolnienia wszystkich segmentów układu rządzącego, poza premierem. Rokita daje przykłady, jak to politycy PO jeszcze w przeddzień dymisji Ćwiąkalskiego z przekonaniem dowodzili, że minister panuje nad sytuacją w resorcie, a także że powołanie sejmowej komisji śledczej nie ma sensu, po to by nazajutrz z równym przekonaniem dowodzić czegoś przeciwnego. Odpowiadam: takie sytuacje się zdarzają także w dobrze urządzonych demokracjach. Bywa bowiem tak, że trzeba podjąć błyskawiczną decyzję i wtedy musi ją podjąć "number one". Dobrze jeśli w systemie istnieje jakiś niekwestionowany "number one". Nieraz nazywa się współczesne demokracje "monarchiami republikańskimi", właśnie dla podkreślenia tego rysu jednoosobowego przywództwa politycznego. Taką władzę ma w Niemczech Angela Merkel, taką władzę ma we Francji Nicolas Sarkozy - i dobrze. Sądzę, że gdyby Rokicie dane było zostać premierem w 2005 r., sam chętnie by się widział w takiej pozycji - czego mu wtedy szczerze życzyłem. Nie ma w końcu racji Konrad Piasecki, gdy podważa sens samej odpowiedzialności politycznej, pisząc: "Dymisjonowanie ministra za to, że jakiś porywacz i morderca popełnił samobójstwo, jest absurdalne". To jest, niestety, pogląd dość rozpowszechniony wśród naszej braci dziennikarskiej. A pogląd ten jest tak popularny po prostu dlatego, że w Polsce dobre obyczaje polityczne skończyły się przed wojną (i to nie w 1939 r., tylko dużo wcześniej). Skoro zaś ich nie ma, trudno, żeby ludzie rozumieli ich sens. Ustrojowy sens odpowiedzialności politycznej polega na tym, że minister bierze na swoje barki wszystko, czego dokonali, albo nie dokonali jego podwładni. Minister czyni tak zaś dlatego, żeby zwiększyć szanse na to, że inny minister raczej nie dopuści do powstania podobnego bałaganu w swoim resorcie, niż narazi się na konieczność nagłej dymisji. Innymi słowy, chodzi o to, żeby następca Ćwiąkalskiego tak ustawił pracę swoich urzędników, żeby kluczowi świadkowie w sprawie Krzysztofa Olewnika nie ginęli w tajemniczych okolicznościach. Bandyta też jest człowiekiem, ale jeszcze ważniejsze jest to, by nie zniweczyć do końca szans na wyjaśnienie sprawy Olewnika, bo od niej zależy w jakimś sensie honor państwa polskiego. Tak to kiedyś wymyślono, Panie Konradzie, i tak to działa w krajach, gdzie demokracja jest głębiej zakorzeniona niż u nas. Roman Graczyk Jak sprawę komentuje odwołany minister sprawiedliwości?