Wypowiedź Nowaka jest bulwersująca z dwóch powodów. Najpierw dlatego, że uzasadniając swój pogląd szef gabinetu wykazał się albo niekompetencją co do modelu prezydentury francuskiej i amerykańskiej, albo też świadomie wprowadził opinię publiczną w błąd. Następnie zaś dlatego, że słowa te mogą oznaczać zgodę rządzącej partii na dalsze psucie polskiej prezydentury. Ale po kolei... Nowak powiedział: "Prezydenci Stanów Zjednoczonych czy Francji, obejmując urząd pozostają członkami partii" ("Rzeczpospolita", 24-26 grudnia 2008). Otóż, z tym opisem rzeczywistość nie zgadzają się nawet proste fakty, a - co ważniejsze - najbliższy współpracownik premiera mówiąc to abstrahuje od fundamentalnych różnic ustrojowych między Polską, Francją i USA. We Francji od 1958 r. utrwaliła się tradycja, że polityk wybrany prezydentem rezygnuje z członkostwa w swojej partii. Co prawda, pod rządami prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego ta tradycja jest obchodzona de facto, skoro rzeczywistym szefem partii rządzącej UMP jest Sarkozy (formalnie jest vacat na stanowisku przewodniczącego partii od wyboru Sarkozy'ego na prezydenta w maju 2007). Jednak ten styl prezydentury jest we Francji głośno kontestowany, może przyjmie się w przyszłości, lecz na razie tak nie jest. Nie dam sobie ręki uciąć za to, że prezydent Bush nie jest członkiem Partii Republikańskiej, a prezydent-elekt Obama wkrótce nie będzie członkiem Partii Demokratycznej. Jednak nie ma to większego znaczenia ze względu na specyficzną rolę partii politycznych w amerykańskim systemie władzy. Ameryka nie zna pojęcia partii w rozumieniu europejskim, czyli zdyscyplinowanych maszynek do głosowania. Tam prezydent mając formalnie w Kongresie większość głosów "swojej" partii, może być przegłosowany, bo do opozycji może się przyłączyć część "jego" kongresmenów. Ale i odwrotnie: gdy prezydent nie ma arytmetycznej większości, nie stoi na straconej pozycji. Może rządzić pozyskując część głosów z partii przeciwnej. Ale to są drobiazgi. Większy kłopot z wypowiedzią Nowaka jest taki, że sugeruje ona jakoby ustrojowa rola prezydenta w Polsce była taka, jak w USA, albo we Francji. Nie wchodząc w detale wystarczy powiedzieć, że w Stanach Zjednoczonych prezydent tworzy rząd i skupia w swojej osobie zarówno funkcje głowy państwa jak i szefa rządu. Innymi słowy amerykański prezydent ma dobre powody do tego, by być ewidentnie stroną sporu politycznego - polski nie. We Francji sytuacja jest bardziej skomplikowana, jednak w okresach gdy nie występuje tam kohabitacja (jak właśnie teraz) prezydent jest faktycznym zwierzchnikiem premiera i ministrów i w tym sensie nie reprezentuje wszystkich Francuzów lecz tę "większą połowę", która wygrała wybory - polski prezydent natomiast ma być przede wszystkim symbolem jedności narodowej Polaków. Ale i to jeszcze nie jest najgorsze. Najgorsze jest to, że te słowa mogą być częścią strategii politycznej Platformy, w której Tusk - prezydent robi z prezydenturą to, co jak dotąd nieskutecznie próbuje zrobić Lech Kaczyński. Jedno z dwojga: albo Platforma (ze Sławomirem Nowakiem w tej roli na czele) mówi serio, gdy krytykuje władcze ambicje prezydenta Kaczyńskiego, albo gdy wydaje się szykować, krok po kroku, mocną prezydenturę dla Tuska w roku 2010. Z punktu widzenia logiki ustrojowej polskiej Konstytucji uzasadnione jest tylko to pierwsze: w Polsce rządzi premier, prezydent reprezentuje państwo. Z punktu widzenia logiki formalnej (ale i politycznej wiarygodności) nie można twierdzić równocześnie, że "A" i że "nie-A". Roman Graczyk