Być może rację ma Marek Jurek, gdy powiada, że nie doszło do odwołania szefa NCS, bo wtedy znowu stałoby się dla wszystkich widoczne, jak konstruowane są w Polsce umowy menedżerskie (okazałoby się, że p. Wojtaś bierze ogromną odprawę, jak gdyby nic się nie stało). Być może rację ma <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-janusz-palikot,gsbi,3178" title="Janusz Palikot" target="_blank">Janusz Palikot</a>, gdy dowodzi, że premier zainscenizował sytuację z podaniem się do dymisji pani minister po to, by nie przyjmując dymisji pokazać, że nie ulega naciskom opozycji. Być może rację mają obydwaj po trosze, a Eryk Mistewicz lub inny spec od marketingu politycznego potrafiłby wskazać jeszcze inne sztuczki premiera i jego otoczenia. Owszem, dobrze jest wiedzieć, jak się robi politykę, ale jeszcze lepiej nie zagubić się w politycznej kuchni i wiedzieć, po co się ją robi. Otóż, Narodowe Centrum Sportu jest instytucją publiczną podległą Ministerstwu Sportu, a Ministerstwo Sportu jest podległe premierowi - cała ta hierarchiczna struktura jest po to, żeby np. mecze reprezentacji Polski odbywały się w dobrych warunkach dla piłkarzy, widzów i dziennikarzy. Tak się nie stało. Najważniejszy w Polsce mecz piłkarski tej jesieni nie doszedł do skutku w terminie, bo - po pierwsze - nie zamknięto dachu nad stadionem, mimo obfitych opadów deszczu; po drugie - zawiódł system odwadniający murawę. Czyli cała ta struktura nie zadziałała. W tej sytuacji premier nie musiał wcale grzmieć z oddali (przebywał wtedy akurat w Bukareszcie), że będzie bezwzględny. Mógł pozostawić sprawę normalnym procedurom kontrolnym, nie wystawiać się - jak dobry car - na pierwszą linię. Ale skoro już zdecydował się na taki spektakularny ruch, to na koniec powinniśmy byli dostać jakiś konkret - także w postaci dymisji osoby odpowiedzialnej za skandal. Tak to działa w demokracji parlamentarnej, że minister odpowiada politycznie za dysfunkcjonalne działanie swojego ministerstwa, mimo że nie jest osobiście odpowiedzialny za decyzje podjęte (lub zaniechane) na niższych szczeblach. Po prostu zakłada się, że rzeczą ministra jest ustanowić taką strukturę zarządzania i obsadzić ją takimi ludźmi, żeby system działał bez zarzutu. Jak nie działa, minister odchodzi. Po co? Po to, żeby następca ustawił sobie lepiej robotę w resorcie. Czy akurat w tej sytuacji konieczna była dymisja ministra, nie jestem pewien. Może tak, a może wystarczyłaby dymisja na niższym szczeblu - wszak nikt nie zginął (inaczej niż w przypadku dymisji ministra Ćwiąkalskiego w roku 2009). Ale jakaś dymisja powinna być. Po to, żeby następca lepiej się sprawił w analogicznej sytuacji. I po to, żeby tzw. szary człowiek miał poczucie, że "ci tam na górze" nie są nietykalni - poczucie szalenie ważne dla identyfikowania się obywateli z państwem. Stało się inaczej. Co się tyczy pani minister, słucham dziś rano w moim ulubionym radiu Tok FM, u mojej ulubionej Janiny Paradowskiej, że pani minister była brutalnie atakowana, często z motywów seksistowskich, i że nikt, nawet koleżanki z partii, nie wziął jej w obronę. Przepraszam bardzo, ale co to ma do rzeczy? Zgodzę się, że nie od dziś pani minister Mucha jest atakowana także niemerytorycznie, niekiedy chamsko, ale tu akurat mamy inny problem. Chodzi o to, czy pani minister radzi sobie na tym stanowisku, czy sobie nie radzi. Jeśli sobie nie radzi, to czy należy bronić jej ministerialnej posady dlatego, że paru dupków robi sobie z niej niesmaczne seksistowskie żarty? Co do mnie, na samym początku oceniałem, że nominacja p. Muchy może nie być powodowana jej kwalifikacjami, tylko jej urodą. I jak dotąd nie miałem powodu, by zmienić zdanie, włącznie z wydarzeniami ostatnich dni. Jeśli premier wziął do rządu urodziwą młodą kobietę, nie bacząc na to, że ona się na stanowisko ministra sportu nie nadaje, to musi teraz - po kilku wpadkach pani minister - liczyć się takimi opiniami. Czy to też jest seksizm? Roman Graczyk