Potem moda na burkini ogarnęła inne miasta-kurorty, głównie wybrzeża śródziemnomorskiego. Mer Cannes zabronił używania takiego stroju na plaży. Trybunał administracyjny w Nicei odrzucił skargę na tę decyzję, ale rzecz dotyczy wielu miast, będzie wiele postępowań administracyjnych i w ogóle zanosi na nowy wielki konflikt. W każdym razie toczy się tu na ten temat debata, bo - to chciałbym podkreślić - rzecz warta jest debaty. Tymczasem w Polsce nie ma na ten temat debaty (o ile mogę ocenić z oddali), jest za to chóralne wyśmiewanie się z Francji, która - jak się twierdzi - z powodu swych autorytarnych zapędów w dziedzinie stosunków państwa z religiami, prześladuje Bogu ducha winne muzułmańskie kobiety. Wedle tego rozumowania problem jest albo natury westymentarnej, albo religijnej. W pierwszym wypadku, co państwu do tego, jak ludzie się ubierają? - pytają komentatorzy, pewni siebie, ale nie znający całego religijno-polityczno-kulturowego kontekstu. W drugim przypadku - powiadają ci sami komentatorzy - wolność religijna wymaga, aby uszanować wybór stroju, poprzez który muzułmanki wyrażają swoją religijną tożsamość. Nieśmiało przypominam, że te argumenty nie wyczerpują debaty. Obecny konflikt przypomina inny, z 1989 roku, kiedy kilka muzułmańskich dziewcząt w pewnym liceum przyszło do szkoły w chustach islamskich (co się wcześniej nie zdarzało) i mimo perswazji nie ustępowały. Było to początkiem wielkiej batalii polityczno-prawnej z kilkoma zarządzeniami kilku ministrów edukacji narodowej, z powołaniem specjalnej komisji pod przewodnictwem powszechnie szanowanego Bernarda Stasi, na koniec - z uchwaleniem w 2004 r. ustawy zakazującej noszenia w szkole publicznej "ostentacyjnych symboli religijnych". Bardzo ważny był kontekst ówczesnej debaty. Tamten kryzys następował w momencie, kiedy wiele czynników, dawniej sprzyjających integracji, wyczerpywało się. W roku 1989 nie było już pracy dla wszystkich chętnych (jak do połowy lat 70), a z kolei świat muzułmański Maghrebu i Bliskiego i Środkowego Wschodu przestał być wielkim niemową, a stał się (mniej więcej od rewolucji Chomeiniego w Iranie w 1979 r.) czynnikiem aktywnie oddziałującym na islamską diasporę w Zachodniej Europie. Pojawiało się coraz więcej znaków słabej integracji, nie-integracji, a niekiedy - wcale nierzadko - otwartej wrogości młodych ludzi, potomków imigrantów, do Francji. Ci, którzy chcieli zakazania chust islamskich wskazywali, że szkoła publiczna (tu trzeba byłoby co nieco powiedzieć o tradycji laickiej szkoły publicznej w zbudowaniu ethosu republikańskiego za III Republiki i o utrwaleniu się tego ethosu później - nie na to miejsca) jest taką szczególną instytucją, w której dokonuje się związania wszystkich "dzieci Republiki", niezależnie od wyznania, pochodzenia etnicznego, zamożności etc. z Francją, z jej historią, z jej losem, słowem: gdzie tworzy się naród. Chodzi o naród w sensie obywatelskim, rzecz jasna, co w Polsce do dzisiaj nie potrafi się przebić do niektórych, co bardziej tępych, głów. A wspomniana laicité nie polega na zwalczaniu religii, lecz na wytworzeniu pewnej ramy (wspólnej przestrzeni), w której pomieszczą się wszystkie możliwe przekonania światopoglądowe, włącznie z przekonaniami agnostycznymi i ateistycznymi. To też się słabo przebija do polskich głów, przekonanych zwykle, że jedyna moralność godna propagowania, to moralność katolicka. Ale Francja, zgódźmy się chociaż co do tego, nie miała do czynienia z silną dominacją jednej religii (jak w Polsce), tylko z wieloma religiami. A w swojej świadomości historycznej miała jeszcze to, że lała się krew. Najpierw w walkach katolików z protestantami, a potem za Rewolucji, gdy ogniem i mieczem tępiono katolików. Trzeba było przezwyciężyć te wszystkie nienawiści i te wszystkie (jakże uzasadnione!) urazy z przeszłości i nauczyć się żyć razem. Otóż właśnie - żeby nadal w miarę harmonijnie żyć razem uznano przy okazji sprawy chust islamskich, że taka ostentacja w podkreślaniu odmienności, nie-przynależności, nie-uznawania historii Francji za wspólną i nie-poczuwania się do wspólnego losu, że to jest demonstracja, która ożywi podziały. Powiadano wtedy słusznie - i także wtedy byłem w Polsce niemal jednoosobową mniejszością, gdy wskazywałem, że zwolennicy laicité mają rację - że zgoda na takie symboliczne odwrócenie się od wspólnoty będzie prowadzić do nieszczęść, bo mniejszość islamska jest ogromna (wtedy ok. 5 milionów). Że będzie prowadzić do rozerwania wspólnoty. Każdy chyba przyzna, że tak się stało. Dzielnice imigranckie coraz bardziej stawały się gettami, młodzież z tych dzielnic coraz bardziej stawała się podatna na wpływy czy to radykalnych imamów (są wśród nich tacy, którzy otwarcie nawołują do zniszczenia Zachodu za to, że nie uznaje on np. świętego prawa do kamienowania niewiernych żon...). Czym innym, jak nie buntem przeciwko Republice i jej wartościom, była rewolta przedmieść paryskich w 2005 roku? Na tym tle dopiero zrozumiałe staje się zjawisko terroryzmu muzułmańskiego w Zachodniej Europie. Jego aktywni uczestnicy to garstka, pewnie mniej niż 1 procent tej populacji. Ale pytanie, w jakich warunkach socjo-kulturowych ta garstka się wychowała, i na jakie oparcie wśród swoich współwyznawców (casus dzielnicy Molenbeck) może liczyć, naprawdę nie jest wydumane. Mer Cannes odwołał się w swoim okólniku do tych kwestii, pisząc wprost o niedawnych zamachach i powiadając, że noszenie burkini jest prowokacją i manifestacją poparcia dla islamistów. Bardzo bym prosił, żeby może moi polscy koledzy i koelżanki wypowiadali się na ten i podobne tematy z mniejszą pewnością siebie i z mniejszym polonocentryzmem. Bo naprawdę nasze doświadczenia są w tej materii - Bogu dziękować! - zerowe. Zatem rzutowanie sytuacji kraju kulturowo tak jednolitego jak Polska dla opisu (a, co gorsza, dla oceny), sytuacji całkowicie w Polsce niezrozumiałej, jest co najmniej intelektualną nieostrożnością.