W tym przypadku miało być tak, że oficer wywiadu "Pietro", występujący pod przykryciem dyplomaty i członka zespołu rządowego ds. kontaktów z Watykanem, zbierał i przekazywał do centrali poufne informacje tylko po to, by w końcu doprowadzić do normalizacji stosunków na linii PRL - Watykan. Zatem normalizacja tych stosunków już po 1989 r. byłaby wprost skutkiem wytężonej pracy takich sług państwa, jak "Pietro"/Kotowski. Zwracam uwagę na ten aspekt listu Kotowskiego, bo jego relacja wpisuje się w pewną ogólniejszą tendencję: Służba Bezpieczeństwa w gruncie rzeczy nie szkodziła Polsce, ona się o Polskę troszczyła, a ubecy z wywiadu - przecież dla Polski tylko - gotowi byli na poniewierkę na obczyźnie, gdzieś w Rzymie czy w Paryżu. Zatem to, że żyjemy dziś w wolnym i demokratycznym kraju, jak też i to, że Polska ma dziś unormowane i poprawne stosunki ze Stolicą Apostolską, jest wprost zasługą niegdysiejszych dokonań Służby Bezpieczeństwa. Ale ważny jest też aspekt szczegółowy tego wystąpienia. Edward Kotowski powiada, iż jego kontakty z ówczesnym prałatem Józefem Kowalczykiem w Rzymie w latach 80. nie miały ze strony ks. Kowalczyka charakteru agenturalnego. Twierdzenie to mogłoby zawierać jakiś ładunek prawdopodobieństwa, gdyby nie szyfrogram z wiosny 1983 roku, w którym "Pietro" przekazuje centrali informacje uzyskane od prałata Kowalczyka. Wśród tych informacji jest zaś taka, której żaden szanujący się polski ksiądz pod żadnym pozorem nie powinien był udzielić jakiemukolwiek przedstawicielowi władz PRL. Jeśli prałat Kowalczyk nie wiedział, że facet z polskiej ambasady jest oficerem wywiadu, to by znaczyło, że nic nie rozumiał, i że się do watykańskiej dyplomacji dramatycznie wręcz nie nadaje. Przez szacunek dla profesjonalizmu tej watykańskiej służby, ja taką ewentualność wykluczam. Informacja, którą prałat Kowalczyk przekazał sekretarzowi Kotowskiemu, nie była błaha. Była to wiadomość o różnicy zdań w gronie polskich hierarchów co do stosunku Kościoła do "Solidarności" - wówczas zdelegalizowanej i ściganej przez prawo stanu wojennego. Gdyby zatem nie istniał ów szyfrogram, to można byłoby teoretycznie przyjąć, że wszystkie pozostałe rozmowy ks. Kowalczyka z p. Kotowskim były towarzyską konwersacją, tak właściwie o niczym. Panowie przechadzali się, ot, tak sobie, jak wymaga tego dyplomatyczny szyk, i niezobowiązująco wymieniali uwagi: a to o rzymskim łagodnym klimacie (A pamięta Ksiądz Prałat jeszcze nasze srogie zimy?), a to o najnowszym filmie Antonioniego (Czy zgodzi się Pan, Panie Sekretarzu, że od czasów "Powiększenia" mistrz Michelangelo szalenie się twórczo rozwinął?). Ale żarty na bok, bo szyfrogram istnieje. Kotowski nie pisze, że tylko ten jeden raz rozmawiał z ks. Kowalczykiem o konkretach, a wszystkie pozostałe spotkania były bez znaczenia. To byłaby, w moim przekonaniu, jedyna racjonalna linia obrony abpa Kowalczyka. Jednak człowiek, który ma wystawić nuncjuszowi świadectwo moralności (nota bene to jakaś nowa świecka tradycja, że od pewnego czasu co znaczniejsze osobistości życia publicznego posądzone o współpracę z SB otrzymują tego rodzaju wsparcie, każdy od "swojego" ubeka) tego akurat nie mówi. Kotowski mówi, że to co jest kwintesencją donosu, nie jest donosem. Niech, kto chce, wierzy. Roman Graczyk