W świetle znanych faktów z przebiegu wyprawy wydawać by się mogło, że te konkluzje są dość oczywiste. Tymczasem kierownik wyprawy, Krzysztof Wielicki, powiada, że raport niepotrzebnie formułuje oceny moralne. A jeden z obwinionych, Adam Bielecki, mówi, że nie czuje się odpowiedzialny za śmierć kolegów. Wydarzyła się tragedia, zginęli dwaj uczestnicy wyprawy. Wiadomo jednak, że ryzyko jest immanentnie wpisane w ten ekstremalny sport - w tym sensie śmierć w górach mniej boli. I wiemy, że nie wiemy, jak zachowalibyśmy się my wszyscy, którzyśmy tam nie byli z Maciejem Berbeką i Tomaszem Kowalskim. Może lepiej od Adama Bieleckiego i Artura Małka, a może tak samo jak oni. Dlatego należy unikać tonu wyższościowego moralizowania. Ale czy to znaczy, że należy unikać moralnego wymiaru himalaizmu w ogóle, a tej feralnej wyprawy w szczególności? "Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono" - ta mądra sentencja Szymborskiej może być jednak i jest - co widać tu jak na dłoni - nadużywana dla uzasadnienia postawy typu "wszystko jest tak samo dobre i tak samo złe". Otóż, nie wszystko. Etyka istnieje, także - a może szczególnie - etyka przyzwoitego zachowania się w wysokich górach. Powiada się słusznie, że określenie "człowiek gór" brzmi dumie. Tak, brzmi dumnie, bo zakłada, że w niebezpieczeństwie taki ktoś zrobi maksimum tego, co możliwe, żeby ratować słabszego. Taka była idea Mariusza Zaruskiego, gdy zakładał TOPR z górą 100 lat temu, taki był duch ułożonego przez niego ślubowania. Ratownicy TOPR niekiedy ryzykują życie, by nieść pomoc turystom - ludziom, którzy są dla nich ani jak brat, ani jak swat. Niekiedy, niosąc im pomoc, sami oddają życie. Bywa tak nawet wtedy, gdy ratowani turyści wykazują się skrajną nieodpowiedzialnością. Wydawać by się mogło, że taterników (alpinistów, himalaistów) obowiązuje ta sama etyka. A nawet, że podporządkują się jej nakazom tym chętniej, iż ewentualne ryzyko trzeba tu podjąć nie dla jakiegoś nierozważnego cepra, który idąc w góry nie wziął ze sobą ciepłego ubrania, ale dla kolegi, z którym niejedno się przeżyło. Wydawać by się mogło, że tych ludzi łączy coś na kształt solidarności żołnierzy z jednego okopu. Przecież gdy opiewamy (słusznie) ich wielkie osiągnięcia sportowe, nie mamy na myśli tylko ich siły i wytrzymałości fizycznej, ale także, a może szczególnie, ich hart ducha. I co z tego wynika dla sprawy Broad Peak? Dla Adama Bieleckiego nic nie wynika, bo nie poczuwa się on do odpowiedzialności za to, że zostawił bez pomocy kolegów, popędził do obozu, potem nie przyłączył się (inaczej niż drugi uratowany, Artur Małek) do poszukiwań zaginionych Berbeki i Kowalskiego, lecz zszedł dalej do bazy. Owszem, słabość jest rzeczą ludzką, a słabość na ośmiu tysiącach metrów tym bardziej. Gdyby Bielecki trzymał dyskurs typu: "wymiękłem, jest mi przykro", sprawy miałyby się zupełnie inaczej. Ale on trzyma dyskurs typu: "wszystko jest równie dobre". Adam Bielecki nie udzielił pomocy kolegom w niebezpieczeństwie - więc uchybił wartościom, na których stoi sport wysokogórski. Ale to pół biedy, gorzej, że teraz wypiera się odpowiedzialności, ba, skarży się na "polskie piekiełko" i rozważa emigrację. Formą istnienia wartości jest ich obowiązywanie. Jeśli za przykładem Bieleckiego inni w PZA będą kwestionować ich obowiązywanie, one zwyczajnie przestaną obowiązywać. A wtedy być może za kilka lat podobny wypadek nie wywoła nawet pytań o to, czy ci, co przeżyli, zachowali się przyzwoicie. Raport komisji kierowanej przez Piotra Pustelnika nie mógł już uratować życia Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego. Ale mógł uratować honor polskiego himalaizmu i zrobił to. W tym jest jakaś nadzieja. Roman Graczyk