Pozostawiam na boku strategię "Gazety Wyborczej" et consortes z pierwszych dni po ujawnieniu informacji o "szafie Kiszczaka", streszczającą się w tytule na okładce "Operacja >Bolek<". To było jeszcze na etapie wypierania faktów. Dzisiaj "Gazeta", po ujawnieniu zwartości teczek TW "Bolka", została zmuszona do zmiany strategii: już się nie neguje en bloc faktu agentury, za to wskazuje się na to, że IPN chce zohydzić całą III RP. Chciałbym się mylić, ale wycofania się z tej strategii to ja chyba nie dożyję. Ale zostawmy to. Chciałbym zająć się tu nie strategią współczesnych "inżynierów dusz", ale reakcjami i odczuciami tych, którzy współkształtują wprawdzie opinię publiczną, ale czynią to na własną rękę. Taki Jan Lityński, człowiek nie pozbawiony zdolności niezależnego myślenia, w poniedziałek w TVP Info na pytanie, co - w kontekście teczek TW "Bolka" - zapamięta z życiorysu Lecha Wałęsy, odpowiada, że ważne dla niego są momenty chwalebne w tym życiorysie. Taki Bartłomiej Sienkiewicz, łebski gość (bardzo proszę: nie mówmy teraz o "Sowie i Przyjaciołach", to inny temat), powiada we wtorek w Radiu Zet: "To pytanie do nas: kogo chcemy pamiętać? Czy chcemy pamiętać zaszczutego robotnika, który po masakrze ’70 roku idzie na współpracę z SB, czy człowieka, który mimo tego stanął na czele dziesięciomilionowej Solidarności i wypowiedział posłuszeństwo swoim byłym mocodawcom"? Zwracam uwagę: Sienkiewicz nie powiedział "kogo pamiętamy", tylko "kogo chcemy pamiętać?". Jeśli pominąć lapsus językowy, nietuzinkowy ten analityk polityki powiada zatem: trzeba coś wybrać, ja, Sienkiewicz, wybieram dzieje chwalebne Lecha Wałęsy. Otóż ja, niżej podpisany, niczego nie wybieram i nawet nie chcę stawać przed taką koniecznością. Dlaczego, na miły Bóg!, mam chcieć pamiętać jedno przeciwko drugiemu albo drugie przeciwko pierwszemu? Dlaczego, jak gardłują nawiedzeni anty-Wałęsiści (nb. większa część z nich w roku 1990 stała murem za ówczesnym Wałęsą - kandydatem na prezydenta) miałbym uznać, że liczy się tylko Wałęsa jako - TW "Bolek", a nie liczy się Wałęsa jako przywódca "Solidarności" (z tym, że nie ma co wpisywać prezydentury 1990-1995 do rejestru chwały, chyba zgadzają się wszyscy). Ale zarazem dlaczego, jak lamentują nawiedzeni dzisiejsi przyjaciele Lecha (nb. większość z nich w roku 1990 mówiła o Wałęsie, kandydacie na prezydenta, rzeczy straszne) miałbym uznać, że liczy się tylko Wałęsa jako przywódca buntujących się Polaków, a nie liczy się Wałęsa jako donosiciel. Jestem w sytuacji osobliwej i nikomu jej nie życzę, ponieważ w życiorysach ludzi, których osobiście znałem i szanowałem ponad wszystko, odkryłem, że długimi laty popijali koniak z wysokimi oficerami krakowskiej SB. Musiałem sobie to poukładać w głowie (i w sercu), bo inaczej bym zwariował. Mam to zatem przerobione. Moja odpowiedź jest dziecinnie prostolinijna: wszystko, co zrobiliśmy w życiu, zrobiliśmy naprawdę. Wszystkie upadki pozostają nimi i momenty chwały ich nie przesłonią. I vice versa: momenty chwały nie dają się przesłonić przez upadki. Taki jest człowiek, bodaj od czasu, gdy pewna kobieta zjadła owoc z drzewa, które było jej (i jemu też) zakazane. Odtąd mamy w sobie tę skazę i tak już zawsze będzie. Dlaczego nie wyciągnąć z tego wniosku dla biegu historii ludzkiej? Tak się zdarzyło w życiu Wałęsy i musimy przyjąć, że było i jedno, i drugie. A zarazem zdarzyło się w naszym zbiorowym życiu, bo Wałęsa nie był szarym uczestnikiem tej historii. Odrzucając tę złożoność, jesteśmy w lepszym przypadku infantylni, w gorszym - stajemy po stronie tych, którzy świadomie manipulują historią.