To jest śliski temat: taki, na jakim łatwo jest stracić równowagę (umysłu) i popaść w groźne extrema obecne po obu stronach polskiej politycznej barykady. Po obu stronach, ponieważ oba obozy polsko-polskiej wojny wygadują na ten temat nieprawdopodobne głupstwa. Bo wprawdzie zasadna jest krytyka państw zachodnich, które sobie nie radzą z tym problemem, ale prawackie pouczanie Zachodu jest żałosne choćby z tego powodu, że owe dobre rady dają politykom zachodnim ludzie, którzy nie skosztowali nawet w małym stopniu, jak ten problem smakuje. Jakie pojęcie o skali problemu we Francji ma minister Błaszczak, kiedy pozwala sobie (rozmowa po Wiadomościach, TVP1, 22 sierpnia 2017) z udawaną pewnością siebie krytykować władze w Paryżu za to, że we Francji wciąż obowiązuje w związku z zagrożeniem terrorystycznym stan wyjątkowy? Poziom kompetencji ministra Błaszczaka w tej materii poznać można choćby po języku, jakim się posługuje. Pan Minister nie rozróżnia pomiędzy dwoma, różnymi wszak, pojęciami: "imigrant" i "emigrant" i z uporem używa w stosunku do przybywających do Francji rzesz ludzi z krajów dotkniętych biedą lub/i wojną terminu "emigracja". Minister mówi tak, jakby nie wiedział, że "emigracja" to z puntu widzenia danego kraju ludzie wyjeżdżający, zaś ci podążający w odwrotnym kierunku to "imigracja". Francja, wbrew temu, co twierdzi minister Błaszczak, nie ma dziś żadnego problemu z emigracją, ma go - owszem - z imigracją. Polityka Francji wobec zamachów terrorystycznych ostatnich lat nie sprowadza się, wbrew temu co sugerował Pan Minister, do malowania pięknych haseł kolorowymi kredkami na chodniku. To w ogóle nie jest polityka rządu francuskiego, to jedynie - mniej czy bardziej udany - odruch ludzi, współobywateli manifestujących solidarność z ofiarami. Czy minister Błaszczak wie, że Francja przyjmuje co roku na swoje terytorium legalnie około 200 tysięcy osób? Czy minister wie, że liczba udaremnionych przez francuskie służby specjalne zamachów stanowi wielokrotność tych, które doszły do skutku? Bardzo wątpię. Gdyby bowiem polski minister spraw wewnętrznych miał choćby tę podstawową wiedzę, wtedy byłby - sądzę - mniej skłonny udzielać rad Francuzom. Bo jaki jest tytuł do spieszenia z radami w sytuacji, gdy ma się zerowe doświadczenie w danej dziedzinie? Wszak Polska to kraj narodowo jednolity, kraj który w kryzysie imigracyjnym ostatnich lat nie przyjął ani jednej osoby. Naprawdę, taki kraj nie ma tytułu, żeby w tej niebywale skomplikowanej, wieloaspektowej sprawie pozować na eksperta. Zresztą, zobaczmy, jakich rad udziela Pan Minister Błaszczak. Rada pierwsza: Zachód powinien powrócić do chrześcijaństwa. Rada druga: Zachód powinien, jak Polska, po prostu nie przyjmować przybyszów. Kto ma choćby minimalne pojęcie o francuskich kłopotach z imigracją, ten wie, jak żałośnie brzmią rady szefa polskiego resortu spraw wewnętrznych. Tak się sprawy mają po jednej stronie barykady polsko-polskiej wojny. Po drugiej nie jest lepiej. Kiedy słyszę prezydenta Słupska Roberta Biedronia, w jaki sposób uzasadnia on potrzebę przyjęcia przez Polskę uchodźców, mam poczucie, że chociaż Pan Biedroń ma poglądy diametralnie różne od Pana Błaszczaka, to jednak ich poziom ignorancji jest podobny. Prezydent Biedroń był uprzejmy uzasadnić (Fakty po Faktach, 14 czerwca 2017) swój pro-imigrancki pogląd tym, że - jak stwierdził - Słupsk także jest miastem uchodźców. Gdzie Rzym, gdzie Krym? Jaki jest wspólny mianownik pomiędzy sytuacją migracji w wyniku powojennych masowych przesiedleń po klęsce III Rzeszy, a sytuacją współczesnych migracji do Europy? Otóż, jest on tak wątły, że nie ma w ogóle o czym mówić. Ale wypowiedź Pana Prezydenta Biedronia nie jest zwykłym lapsusem. W moim przekonaniu jest ona typowym dla nowej lewicy przejawem braku odpowiedzialności. To takie rozumowanie: skoro przybysze są w potrzebie (biedzie), trzeba ich przyjąć bez względu na wszystko. To, że ci ludzie są w potrzebie, nie ulega dyskusji. Ale czy trzeba ich przyjąć, nie zważając na koszta? Podobne było (nie tożsame, bo motywy nie były charytatywne) podejście rządów zachodnich, które w polityce imigracyjnej w latach 50. i 60. nie zważały na konsekwencje, które ujawnią się za kilkadziesiąt lat. To prawda, że trzeba pomagać bliźnim. Żadne państwo aspirujące do miana cywilizowanego nie może w takich sprawach odwracać się plecami. W sytuacjach skrajnych (jak ludzie tonący na swoich bieda-statkach zmierzających do Europy przez Morze Śródziemne), trzeba ratować życie. Ale, naturalnie, wypełnienie tego ludzkiego obowiązku nie unieważnia dalszych pytań. Bo co innego pojedyncze przypadki rozbitków, a co innego 100 tys. ludzi, którzy przez Morze Śródziemne przybyli w tym roku do Włoch. Nie można tych ludzi porzucić na morzu, godząc się na ich śmierć, ale nie można też pozostawić tej sprawy swojemu biegowi, bo wtedy Włochy i Grecja zwyczajnie załamią się pod ciężarem zarazem ekonomicznym, socjalnym i kulturowym. W takiej sytuacji ani dobre rady ministra Błaszczaka, ani dobre rady prezydenta Biedronia nie zdadzą się na nic. Problem imigracji, jaki dziś ma Europa (a z nią i Polska, chociaż polski rząd nie przyjmuje tego do wiadomości) jest wyzwaniem na taką skalę, że jego rozwiązanie wymaga kompleksowej odpowiedzi. To prawda, że Zachód w dużym stopniu sam sprokurował tę sytuację. Ale nie jest prawdą, że Polska ma gotowe rozwiązania tego problemu - a przynajmniej nic, jak dotąd, na to nie wskazuje. Zalecałbym skromność. Roman Graczyk