Może się mylę, może proporcje są inne, ale uderzyło mnie, że wśród reakcji na decyzję papieską bardzo dużo było głosów kontestujących taki Kościół, jaki jest, i postulujących jakiś neo-Kościół, który pod pewnymi względami przypominałby nie-Kościół. Uderzyło mnie, jak donośny jest w przestrzeni publicznej głos w tej sprawie takich ludzi, jak dyżurni kontestatorzy Kościoła: były dominikanin Tadeusz Bartoś, były jezuita Stanisław Obirek czy filozof-ateista Jan Hartman. Mam wrażenie, że to ludzie podobnej orientacji intelektualnej nadają ton w debacie publicznej. Owszem, Kościół jest instytucją, której waga sprawia, że jego orędzie jest słyszane także poza kościelnymi murami. W tym sensie ono obchodzi także ludzi, którzy się z Kościołem identyfikują. Ale czy mogą (czy wolno im) wpływać na to orędzie? Wątpię. Mogą oni wpływać na to, jakie są publicznoprawne ramy, w jakich Kościół działa. Ale czy przypadkiem ci panowie nie wykraczają ze swojej roli, kiedy orzekają o tym, jaki Kościół być powinien w swojej wewnętrznej organizacji, w swoim przekazie (skierowanym wszak do katolików)? Mówiąc obrazowo, panowie Bartoś, Obirek i Hartman są w prawie wypowiadać się jak najgorzej o Komisji Majątkowej (nb. wiernym katolikom też by się przydał krytyczny rozum w tej sprawie). Ale nie bardzo widzę powód, dla którego z równą stanowczością głoszą swoje poglądy np. na celibat czy kościelną doktrynę w dziedzinie etyki seksualnej. To znaczy, w warunkach wolności słowa każdy może myśleć i publicznie głosić, co mu się podoba. Jest tylko problem statusu, jaki komu tutaj przysługuje. Gdy o katolickiej etyce seksualnej mówi Tomasz Terlikowski, występuje on jako katolik. Gdy o tym mówią Bartoś, Obirek i Hartman, wstępują jako ludzie stojący poza Kościołem. Tę różnicę warto zauważyć, gdy dyskurs dotyczy kwestii wewnątrzkatolickich, np. w sprawie celibatu. Nie ma ona natomiast (a przynajmniej nie powinna mieć) znaczenia, gdy dyskurs dotyczy ustrojowej pozycji Kościoła w państwie, np. w sprawie Komisji Majątkowej. We wczorajszej "Rzeczpospolitej" Jarosław Makowski opublikował tekst zatytułowany "Benedykt odchodzi, problemy zostają". Makowski pisze w konkluzji, że "(...) Benedykt XVI zostawia swojemu następcy Kościół, który przypomina miasto po przejściu huraganu". Może to i prawda, ale myliłby się czytelnik, który widziałby w tych słowach jakieś zakłopotanie autora. Bo w innym miejscu Makowski pisze bez ogródek: "Zasadniczo największym problemem Kościoła jest dziś sam ...Kościół" i wywodzi, dlaczego tak jest. Ano dlatego, że Kościół "na nowo musi się (...) zdefiniować w nowoczesnym świecie i rozwiązać szereg wewnątrzkościelnych problemów, by móc znów skutecznie nawiązać dialog ze światem". Są tu dwie kwestie, które - by tak rzec - zdradzają autora: kwestia nadrzędnego celu, do jakiego winien zmierzać Kościół, i kwestia tego nowego zdefiniowania się Kościoła. A więc cel. Otóż dla mnie nadrzędnym celem Kościoła nie jest nawiązanie dialogu ze światem. Dialog ze światem jest, owszem, od 50 już lat uznawany przez Kościół za konieczny, ale to nie on jest celem. Kościół ma inne, zgoła pozaświatowe cele, więc dialoguje ze światem po to, by lepiej wypełniać swoją misję, a nie po to, żeby go świat pochwalił. A więc nowe zdefiniowanie Kościoła. Zmiany zawsze są potrzebne, bo zawsze są problemy, którym trzeba stawić czoło. Wątpię jednak, aby nowe zdefiniowanie się Kościoła miało polegać głównie - jak chce Makowski - na: rozluźnieniu (a potem zniesieniu) celibatu, dopuszczeniu kobiet do władzy w Kościele czy zmianie stanowiska w kwestiach bioetycznych. Owszem, Kościół ma problem, ale jego istota nie polega na tym, że nie potrafi dostosować się do etycznych wymagań ponowoczesności. Makowski użala się nad tym brakiem zrozumienia Kościoła dla współczesności, gdy pisze: "Choć Benedykt w odróżnieniu od Jana Pawła II doskonale znał Zachód, to zarazem coraz mniej go rozumiał. W Europejczykach widział wrogów, a nie przyjaciół. Hedonistów, a nie ludzi wolnych". Makowski nie ma racji. Bo problemem Kościoła jest właśnie to, że relatywizm i - czemu nie? - hedonizm rozbrajają współczesnego człowieka. Podpowiadanie Kościołowi wywieszenia białej flagi jest podpowiadaniem mu samobójstwa. Na koniec słowo o podobieństwie autora tekstu z "Rzeczpospolitej" do wymienionych wyżej dyżurnych kontestatorów. Łączy ich to, że przedstawiają się jako lekarze, podczas gdy w rzeczywistości podają choremu truciznę. Może uznali, że pacjent jest już tak chory, że należy (zgodnie z ponowoczesną etyką) ulżyć mu cierpień? Roman Graczyk