Opozycja labourzystowska powiada wprawdzie, że zmiana jest pozorna, a w gruncie rzeczy chodzi tylko o odsunięcie problemu na później. Jest więc opozycja niezadowolona z powodu nieredukowalnego (w gruncie rzeczy) konserwatyzmu premiera. Gdybym był Australijczykiem, niepokoiłbym się raczej tym, że premier zmierza - powoli, ale nieuchronnie - do wywieszenia białej flagi. Bo wszystko zależy od punktu widzenia. Tu, gdzie jedni widzą postęp, inni dostrzegają regres - należę do tych drugich. Kiedyś, jeszcze kilkanaście czy dwadzieścia lat temu byłoby to może dowodem oportunizmu, bo ogromna większość ludzi, a tym bardziej ogromna większość Polaków, uważała małżeństwo homoseksualne za niedorzeczność. Dziś, w dobie szybkich zmian opinii w kierunku "postępowym", stanowisko konserwatywne coraz bardziej wymaga przemyślenia własnych racji. A z czasem, gdy zostanie nas garstka obrońców "okopów Świętej Trójcy", będzie wymagać po prostu odwagi. Gdy chodzi o Australię, sprawa wydaje się na dłuższą metę przesądzona, skoro już dziś ponad 60 proc. Australijczyków opowiada się za zmianą. Za dwa lata będzie ich - prawdopodobnie - więcej. Premier Abbott ma jeszcze większość w swojej partii (ok. 2/3), ale sytuacja jest dynamiczna, a zmiana postępuje w jednym kierunku. Na razie premier wymusił - ale nie bez trudności - na posłach większości parlamentarnej, że będą głosować w parlamencie tak, jak zadecydowała partia, czyli przeciwko małżeństwom homoseksualnym. Ale już dają się słyszeć głosy (niekiedy bardzo znane, jak ten ministra komunikacji Malcoma Turnbulla) sprzeciwu. I ten proces będzie się nasilał. Nie należy mieć złudzeń: łopocące sztandary postępu, praw człowieka, równych praw dla wszystkich, niedyskryminacji ze względu na płeć i co tam jeszcze chcecie, te sztandary będą miały moc przyciągającą. Tak jak kiedyś moc przyciągającą miały sztandary z napisem "socjalizm = ziemia + elektryfikacja", a przed nimi wiele innych. Nie chcę tu wyciągać przeciwko zwolennikom zmian argumentu z marksizmu. Byłoby to zbyt łatwe (bo marksizm upadł w niesławie) i nie całkiem precyzyjne (ideologia LGBT nie jest prostym przedłużeniem ideologii walki klas). Chodzi mi jedynie o efekt mody intelektualnej, tego poczucia, że kto się nie przyłącza, ten należy do ciemnej reakcji, skazanej - na koniec - na wyrzucenie na śmietnik historii. Po drodze są etapy pośrednie. Że kto się nie przyłącza, ten nie zasługuje na poważne traktowanie ("tego pana się nie czyta", "... nie zaprasza", "... nie cytuje" etc.). Takie przekonanie o moralnej i intelektualnej wyższości ideologii LGBT na pewno jest wspólne i dla nadwiślańskich (Janusz Palikot, Jan Hartman, Wanda Nowicka), i dla nadsekwańskich (Edwy Plenel, Daniel Cohn-Bendid) koryfeuszy postępu. I tego właśnie nacisku, tej groźby postawienia pod moralnym pręgierzem nie wytrzymał, jak się wydaje, premier Abbott. Jeśli rzeczywiście dojdzie do referendum, jego wynik będzie przesądzony. I co z tego, że przeciwnicy zmiany mają pod ręką argumenty - wydawałoby się - fundamentalne? Na przykład ten, że małżeństwo wymaga spełnienia paru elementarnych warunków, a wśród nich warunku uzupełniania się płci - którego, jako żywo dwie osoby tej samej płci wypełnić nie mogą. Albo ten, że najważniejszym celem małżeństwa jest płodzenie i wychowanie dzieci - tego celu dwaj homoseksualiści czy dwie lesbijki z natury rzeczy też wypełnić nie mogą. Jeśli dwóch panów lub dwie panie mają ochotę żyć wspólnie, dzieląc kasę, stół i łoże - Bóg z nimi, ale gołym okiem widać, że to jest innego rodzaju wspólne życie niż pana z panią. Niech mi ktoś wytłumaczy, bo tego nijak nie mogę zrozumieć, dlaczego to inne życie musi być koniecznie nazywane takim samym? I dlaczego ta zmiana miałaby - jak twierdzą jej zwolennicy - "w niczym nie naruszać dotychczasowego małżeństwa"? Roman Graczyk