Wydaje się rzeczywiście dość prawdopodobne, że w Radzie UE nie będzie w tej sprawie jedności (a jest ona warunkiem sine qua non podjęcia sankcji) z powodu postawy rządu Węgier. Pewności mieć nie można, bo już raz widzieliśmy, że Węgry popierają werbalnie stanowisko rządu polskiego tak długo, jak długo nie staną przed sytuacją "wóz albo przewóz", a wtedy idą z większością. Ale dobrze, załóżmy, że tym razem Victor Orban nie przyłączy się do większości i ochroni w ten sposób Polskę przed uruchomieniem sankcji. I co dalej? Przecież musimy pamiętać, że jeśli dojdzie do głosowania w Radzie na poziomie szefów rządów, to będzie ono skutkiem przegranego przez Polskę głosowania na poziomie ministrów ds. europejskich. Bardzo wątpię, iżby Polska tego głosowania, gdzie wymagana jest większość 4/5, nie przegrała. Aby tak się stało, przeciwko wnioskowi o potępienie Polski musiałyby głosować (oprócz nas) cztery państwa. No to policzmy: Węgry i kto jeszcze? Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest: Węgry i nikt poza nimi. Jest zatem wysoce wątpliwe zwycięstwo Polski na tym etapie, a to będzie oznaczało potępienie Polski przez ogromną większość państw UE. Owszem, etap następny i ostateczny - głosowanie w sprawie sankcji - może być już przez Polskę wygrany, ale wtedy nasza reputacja będzie już mocno nadwerężona. Zresztą, już teraz, zanim doszło do jakichkolwiek głosowań, ta reputacja jest bardzo mizerna. Tu dotykamy problemu delikatnego, który musi być jednak otwarcie postawiony w debacie publicznej: czy możemy/powinniśmy powiedzieć, że nas nie obchodzi, co o nas myślą i mówią w Brukseli oraz w stolicach państw członkowskich? Parafrazując pewne wielkie przemówienie pewnego naszego wielkiego rodaka, wygłoszone w innej zgoła epoce, powiedziałbym: możemy, ale w imię czego? No właśnie, w imię czego? Gdyby Polska przeciwstawiała się europejskiej poprawności politycznej, która każe omijać (poprzez nienazywanie ich po imieniu) pewne ważne kwestie (np. kulturowe podstawy problemów integracji masowej imigracji) - powiedziałbym, że to jest wystarczający motyw, żeby wystawić się na krytykę z tamtej strony. Gdyby Polska broniła się przed narzucaniem jej jednolitych, "postępowych" uregulowań prawnych w kwestii małżeństw jednopłciowych - także uznałbym, że warto nadstawiać karku. Ale - zapytajmy - w imię czego Polska teraz zamierza nadstawiać karku? Czyżby w imię dokończenia dekomunizacji, jak był uprzejmy stwierdzić niedawno minister Mariusz Błaszczak? Wolne żarty! W rzeczywistości nadstawiamy karku za to, żeby większość parlamentarna (czyli, mówiąc w kategoriach politycznych, rząd) mógł wpływać na wyroki sądów. A w takim razie: beze mnie.