Wczorajsza wypowiedź jest szczególna, bo tym razem prezydent rozdaje cenzurki nie unikając przy tym nazywania afiliacji politycznych, które się za nimi kryją. A ponieważ mija rok od wyborów (z górą trzy kwartały od objęcia urzędu), wydaje się to dość już solidną podstawą do formułowania pierwszych generalnych ocen tej prezydentury. Przez ten czas, kiedy prezydent Duda sprawuje swój urząd, tyle się już wydarzyło, tyle razy Andrzej Duda miał okazję, by zaznaczyć swoją polityczną podmiotowość, a nie zrobił tego, że wydaje się to tendencją trwałą. Tak już zapewne będzie do końca kadencji. Powstaje wrażenie, że Andrzej Duda nie jest do tego zdolny - inaczej mówiąc, nie potrafi się sprzeciwić w żadnej istotnej sprawie prezesowi Kaczyńskiemu. Nie wiem, co by się musiało zdarzyć takiego, co by prezydenta Dudę mogło skłonić do wybicia się na niezależność, skoro w warunkach tak spektakularnych, jak sprawa Trybunału, on się na to nie zdobył. Ta prezydentura ma i dobre strony, ale w tym, co najważniejsze, zawodzi całkowicie. Jedno ważne zastrzeżenie: wcale nie uważam, by Prezydent RP miał obowiązek walczyć politycznie z rządem. Konstytucja nie powierza mu takiej roli, jest to raczej rola kogoś, kto pilnuje, by najwyższe organy władzy funkcjonowały, i by całość mechanizmu państwowego działała. Nie oznacza to, że Konstytucja zabrania tym instytucjom wchodzić w spór (przejawem sporu jest np. weto prezydenta w stosunku do ustawy czy poprawki Senatu do ustawy przyjętej przez Sejm, w oczywisty sposób są nim wyroki TK orzekające niekonstytucyjność ustaw), ale spór nie może się przeradzać w paraliż machiny państwowej. A taki paraliż właśnie obserwujemy po tym, jak większość parlamentarna ignoruje wyroki Trybunału Konstytucyjnego. W takiej sytuacji Prezydent RP ma coś do zrobienia: nie może siedzieć bezczynnie, a tym bardziej nie może podsycać konfliktu, jawnie opowiadając się za jedną ze stron sporu - tym bardziej, że jest to strona, która odpowiada, w ogromnej mierze, za ten kryzys. Tak więc aktywność prezydenta dla ochrony najważniejszych wartości konstytucyjnych może wymagać jego przeciwstawienia się rządowi, ale nie dlatego, by sam prezydent powinien konkurować z rządem o władzę, a jedynie dlatego, że wynika to z jego funkcji stróża Konstytucji. Tej roli Andrzej Duda nie wykonuje ani na jotę. W ten sposób potwierdza najgorsze przypuszczenia kierowane pod jego adresem w czasie kampanii wyborczej, że jest politykiem niesamodzielnym, i że będzie jedynie marionetką prezesa Kaczyńskiego. W istocie nią jest. W tym sporze Platforma nie jest bez winy, ale to jest wina dawno już nie wywołująca skutków prawnych. Odkąd TK w grudniu orzekł niekonstytucyjność wyboru dwóch "dodatkowych" sędziów przez Sejm poprzedniej kadencji, tego tematu już nie ma. Tymczasem prezydent, piętnując wczoraj Platformę i nie wspominając ani słowem o kolejnych łamiących prawo krokach większości parlamentarnej (czyli PiS-u), zachował się jak chłopiec na posyłki. To degraduje go jako polityka, naturalnie - Polacy to widzą, jego ponowy wybór będzie więc o tyle trudniejszy. Ale - co gorsza - takie zachowanie degraduje też urząd, który Andrzej Duda sprawuje. Skoro prezydent zachowuje się jak chłopiec na posyłki, to prezydentura staje się urzędem bez znaczenia. W systemie balansu władz staje się nieobecna, nie wykonuje swojej roli. Konstytucja pojmuje ten urząd jako regulator działania władz na wypadek, gdyby to regularne (zgodna z regułami) działanie było zagrożone. Gołym okiem widać, że jest zagrożone. Skoro prezydent nie tylko nic nie robi, żeby ratować sytuację, ale ją jeszcze bardziej zapętla, staje się szkodnikiem, a jego urząd - w pewnym sensie staje się zbędny. Ta degradacja urzędu wydaje mi się największą szkodą ustrojową prezydentury Andrzeja Dudy. Bo następca może mieć pokusę, by zachowywać się na urzędzie podobnie.