Znamienne, że wykreowanie tego newsa w polskiej prasie zbiegło się w czasie z ogłoszeniem przez rząd o zerwaniu negocjacji z Francją na temat zakupu helikopterów wojskowych "Caracal". To bowiem oznacza, że dopiero w tym momencie do nas dotarło, że Francja (tu: w osobie, być może, jej przyszłego prezydenta), może zechcieć wyciągnąć wnioski z naszej linii politycznej w stosunku do UE. A wcześniej - najwyraźniej - ta linia, jakoby, nie skłaniała do pytań. Otóż, to nieprawda. Polityka europejska tego rządu od początku opierała się na mocno uproszczonym założeniu typu "Unia niedobra" - "Ameryka dobra" i wyciągała z tego założenia konsekwencje w sposób, w istocie, infantylny. Stratedzy PiS-u uważają, że jedyną gwarancją bezpieczeństwa Polski są Stany Zjednoczone. Uważają też ci stratedzy, że Unia to jest przedsięwzięcie niepoważne, z wyjątkiem tylko pieniędzy, które stamtąd można wyciągnąć. Co do podstaw naszego bezpieczeństwa, to prawda, że gdyby przyszło do twardej konfrontacji z Rosją, wtedy rosyjskie czołgi idące na Warszawę mogłyby być zatrzymane przez czołgi NATO-wskie, w tym głównie amerykańskie, nie zaś przez czołgi unijne, bo takich po prostu nie ma. A co do wiarygodności gwarancji sojuszniczych zachodnich Europejczyków mamy uraz z 1939 r., który trudno nam zapomnieć. OK., tyle tylko, że skłonność Amerykanów do nadstawiania głowy za nas też nie jest bezwarunkowa i stała. Jaki jest warunek, by USA w ogóle godziły się na posyłanie "swoich chłopców" do walki na wschodniej flance NATO, gdzie wielu z nich musiałoby - ryzyko zero tu nie istnieje - zginąć? Jest nim obrona także interesów amerykańskich, nie tylko zaś naszych. Altruizm w polityce nie istnieje. Ten interes amerykański mógłby polegać również na tym, że tu są amerykańskie NATO-owskie bazy, a w nich amerykańscy żołnierze i amerykański sprzęt. To rząd Beaty Szydło rozumie, ale zachowuje się tak, jak gdyby uważał, że sama amerykańska obecność USA w tym rejonie Europy jest już wystarczającą gwarancją, by w razie czego narażać życie amerykańskich żołnierzy. Otóż nie - to nie wystarczy. Po to, żeby rząd amerykańskich chciał się narazić wyborcom i wysłał tu żołnierzy do realnej walki z Rosją, trzeba, żeby amerykańskie interesy były tu znacznie głębiej zakorzenione. Nie wystarczą więc bazy, ich wyposażenie i ich ludzka obsada, nawet gdyby była wielotysięczna i nierotacyjna. Najkrócej mówiąc, USA będą na serio bronić Polski przed Rosją tylko wtedy, jeśli będą nas uznawać za rzeczywistą część zachodniej cywilizacji, a nie tylko za interesujący rynek zbytu. Chodzi o to, żeby determinacja Ameryki w tej sprawie była taka, jak onegdaj w sprawie Berlina Zachodniego i Niemiec Zachodnich. Jak to osiągnąć? Musimy być zachodni nie tylko dlatego, że tak mówimy, że taka była nasza historia, i że zagraża nam Rosja. Musimy być zachodni w takim sensie, że nikt nie będzie wątpił w nasze przywiązanie do zasad zachodniej demokracji. Dziś takie wątpliwości, w związku z podważaniem przez rząd polski systemu rządów prawa, są. I, prawdę mówiąc, nie można ich zbyt łatwo odeprzeć. Musimy też być aktywnym i lojalnym członkiem Unii, nie zaś - jak teraz - jej enfant terrible. Dla Amerykanów liczy się to, żeby Europa, której ewentualnie mieliby bronić, była politycznie spoista. Dlatego - przy całej ich sympatii i specjalnych relacji z Wielką Brytanią - USA przyjęły decyzję Brytyjczyków o opuszczeniu Unii jako pożałowania godną. I w tym miejscu możemy wrócić do wypowiedzi Alaina Juppé. Można nie lubić Francji, nie cierpieć Francuzów, ale gdy się uprawia politykę, nie można ignorować tego, jaki jest stosunek głównego nurtu francuskiej polityki do Unii Europejskiej. A w tym myśleniu ważne miejsce zajmuje przeświadczenie, że po upadku komunizmu konstrukcja unijna powinna zostać wzmocniona, ale tak się nie stało. W tym kontekście wskazuje się - nie bez racji - że nie dokończono budowania instytucji unijnych między innymi dlatego, że zdecydowano o wielkim rozszerzeniu na Wschód. Tu podaje się przykład strefy euro, gdzie wprowadzenie wspólnego pieniądza wyprzedziło harmonizację podatkową, budżetowa i socjalną. Wtedy więc dokonano wyboru: najpierw rozszerzenie, potem pogłębienie integracji. Uznano, że trzeba wybrać taką kolejność z racji historycznych i moralnych: trzeba krajom Europy Środkowej w jakiś sposób zadośćuczynić za Jałtę. Zrobiono to, a teraz te kraje utrudniają dokończenie tamtego wcześniejszego zamierzenia. Tak to wygląda z francuskiej perspektywy. W tym kontekście trzeba rozumieć słowa Juppego o planie przebudowy instytucji unijnych wespół "z tymi, którzy podzielają nasze wartości". Oczywiście, nasze interesy nie są identyczne z francuskimi i w ogóle z interesami państw "Starej Unii". Dobrze - o to powinniśmy się spierać, podobnie jak powinniśmy twardo bronić suwerennego prawa do samodzielnego decydowania w takich sprawach jak prawo prokreacyjne czy prawo małżeńskie. Ale - na miły Bóg! - jaki jest naprawdę nasz interes w upieraniu się, że zdemolowanie Trybunału Konstytucyjnego to jest nasz oryginalny wkład w budowę cywilizacji europejskiej? Jaki jest nasz interes w polityce "zero imigrantów" - bo przecież taką politykę w rzeczywistości prowadzimy? Gdyby Polska powiedziała swoim partnerom: pomożemy wam, ale sami zdecydujemy, kogo przyjąć, byłoby to stanowisko konstruktywne i - zresztą - w pedagogiczne wobec samobójczej polityki przyjmowania wszystkich. Ale polityka, która utożsamia imigrantów z terrorystami ("jeden imigrant = jeden terrorysta" - mówi w istocie rząd p. Szydło) jest nie tylko niesolidarna, ale - co gorsza - jest widziana jako polityka z innej epoki i z innej cywilizacji. To nas pogrąża. Nie wiem, jakie były dobre powody zerwania negocjacji w sprawie "Caracali". Może jakieś były. Ale nawet jeśli Grzegorz Jasiński zaliczy mnie do partii "Je suis Caracal", stwierdzić muszę, że ostentacja, z jaką minister Macierewicz ogłosił nazajutrz po zerwaniu negocjacji z Francuzami, że kupimy kilka śmigłowców dla sił specjalnych od Amerykanów, nie świadczy dobrze o jego kwalifikacjach politycznych. Polityka obronna to część polityki zagranicznej i tu trzeba być dyplomatą, a taki prztyczek w nos w stosunku do Francji jest dowodem, nie wiem którym już, na to, że minister nie trzyma emocji i powinien się raczej zająć czymś innym. Podobnie jak uwagi jego zastępcy Bartosza Kownackiego po zmianie statusu polskiej delegacji na "Euronaval 2016", że to my Polacy uczyliśmy Francuzów jeść widelcem. To jest jakaś dramatyczna amatorszczyzna. PiS powiada, że prowadzi politykę wstawania z kolan. Nie byłbym jej przeciwny pod warunkiem, żeby przy tej okazji Polska nie ośmieszała się wciąż i wciąż.