Owszem, cel tej wojny (wyznaczony po 11 września 2001) wydaje się ciągle niepewny. Owszem, Polska wniosła już niemały wkład w wysiłek zbrojny Amerykanów i ich sojuszników; większy niż niejeden bogatszy kraj. Owszem, nie możemy być w Afganistanie w nieskończoność. To wszystko prawda - a jednak oświadczenie Komorowskiego budzi mój niesmak. Nie można udawać, że nie ma ono związku z toczącą się kampanią wyborczą. Gdyby nie było takiego związku, Komorowski wstrzymałby się z takimi oświadczeniami do 5 lipca, gdy jednak ogłasza je jako kandydat, to w oczywisty sposób musi być odbierane jako zagrywka wyborcza. I jest zagrywką wyborczą. Bo nie stanowi dla nikogo tajemnicy, że jednym z warunków, jakie stawia Komorowskiemu Napieralski przed drugą turą, jest sprawa Afganistanu. Kapral Miłosz Górka zginął 12 czerwca, starszy szeregowy Grzegorz Bukowski - 15 czerwca. Dla ich bliskich ta śmierć jest wydarzeniem najważniejszym na świecie. Dla ich bliskich ta perspektywa unieważnia wszystkie inne perspektywy spojrzenia na zaangażowanie Polski w Afganistanie. Nawet najostrzejsze, najbardziej pacyfistyczne słowa, jakie by w tej chwili wypowiedzieli, byłyby usprawiedliwione. Ale polityk, kandydat na prezydenta, a w dodatku pełniący tymczasowo obowiązki głowy państwa, nie może przyjmować tej perspektywy jako jedynej - niestety. Bo oprócz osobistej tragedii jest jeszcze zaangażowanie państwa polskiego w tę wojnę. I nawet prezydent skrajny pacyfista musiałby brać pod uwagę i fakty dokonane, i uwikłanie Polski w międzynarodową współpracę w tej sprawie. Komorowski zachował się tu jak oddany czytelnik tabloidów, czystej wody populista. Nikt by się nie dziwił takiej deklaracji w ustach Leppera. Ale taka deklaracja w ustach jednego z przywódców rządzącej partii, marszałka Sejmu i dwukrotnego byłego ministra obrony to jest kpina z odpowiedzialności. Pozycja Polski w polityce międzynarodowej zależy między innymi od naszej wiarygodności jako partnera i - jeśli trzeba - jako sojusznika. Podejmowane w przeszłości przez zachodnich przywódców podobnych decyzji pod presją bieżących wydarzeń było dość zgodnie oceniane przez polskich komentatorów jako defetyzm i brak solidarności z Amerykanami. Oczywiście sojusz polsko-amerykański nie może oznaczać braku partnerstwa (to kamyczek do ogródka Jarosława Kaczyńskiego), ale nie może też oznaczać prawa do reakcji panikarskich. Ostatecznie jak się idzie na wojnę, to się też i zakłada, że padną na niej zabici. Polska jako sojusznik Ameryki w tej wojnie ma prawo domagać się, aby jej głos w kwestii wyznaczenia celów i środków ich osiągnięcia był brany pod uwagę. Kwestię ewentualnego wycofania się Polski z Afganistanu należy otwarcie stawiać w rozmowach z sojusznikami. To jest jednak coś innego niż populistyczne gesty kandydata na prezydenta w obliczu śmierci dwóch polskich żołnierzy. Powtarzam: ta śmierć jest wszystkim dla bliskich obu naszych żołnierzy. Ale - jakkolwiek by to brutalnie nie zabrzmiało - nie może być jedynym punktem odniesienia dla poważnego polityka poważnego państwa aspirującego do odgrywania niepośledniej roli we wspólnocie międzynarodowej. Tym bardziej dla kandydata na Prezydenta RP - zwierzchnika sił zbrojnych. Roman Graczyk Zobacz również: Marcin Ogdowski: Czas opuścić Afganistan