Jeśli wierzyć ekspertom od prawa międzynarodowego (np. wywiad z prof. Genowefą Grabowską, "Rzeczpospolita", 25 stycznia) czy od praw człowieka (np. wywiad z prof. Ewą Łętowską, "Gazeta Wyborcza", 25 stycznia), umowa ACTA zawiera wiele przepisów groźnych nie tylko dla wolności surfowania po Internecie (bo operatorzy mogą być w pewnych przypadkach zmuszani do blokowania treści ponad rzeczywistą potrzebę walki z piractwem i podróbkami). Groźnych także dla wolności po prostu (bo operatorzy mogą być zmuszani, bez poważnego powodu do wydawania danych personalnych użytkowników Internetu). Czyli: jest problem. Co na to rząd? Rząd mówi, że najpierw podpisze ACTA, bo się do tego zobowiązał wobec swoich zagranicznych parterów (np. w ramach Unii Europejskiej), a potem przystąpi do szerokich konsultacji społecznych. Ale wynik tych konsultacji jest z góry wiadomy: ACTA zostanie zmiażdżona i rząd, chociaż formalnie nie musi wyniku konsultacji brać pod uwagę, tym razem będzie go musiał uwzględnić. To oznacza, że Polska prawie na pewno nie ratyfikuje tej umowy, czyli na koniec nie będzie jej stroną. Inaczej mówiąc, przedstawiciel polskiego rządu składając dziś w Tokio swój podpis pod ACTA, uczyni to w świadomości, że Polska ostatecznie do umowy nie przystąpi. Czy to jest poważne? A czy poważne jest, że polska prezydencja w Unii chwaliła się wypracowaniem decyzji o podpisaniu ACTA, podczas gdy najwyraźniej polski rząd nie wiedział, jakie "miny" ta umowa zawiera? A czy poważne jest, że dzisiaj gromią ACTA politycy tych partii, których przedstawiciele głosowali w Parlamencie Europejskim za jej podpisaniem? To jest jedna strona medalu. Druga jest taka, że pod hasłami obrony wolności Internetu, i wolności w ogóle, demonstrują dziś ludzie, którzy cichcem chcą ochronić - także! - swoją wolność do darmowego używania owoców cudzej pracy. Prawda jest taka, że prawie wszyscy ściągają z Internetu za darmo pliki z muzyką, filmami czy (rzadziej) książkami, które tam krążą nielegalnie. Inaczej mówiąc autorzy tych dzieł o tyle mniej zarabiają na swojej pracy, o ile internauci zamiast kupić ich utwór, po prostu go ściągają z sieci za friko. Organizatorzy masowych protestów z ostatnich dni byliby bardziej wiarygodni, gdyby powiedzieli głośno (piszę: "głośno", bo półgębkiem niektórzy z nich to przyznają), że walka o wolność słowa nie może być przykrywką dla tolerowania piractwa. Byliby też bardziej wiarygodni, gdyby nie było wśród nich tak dużo kiboli i gdyby same protesty nie miały tak bardzo niepokojącej kibolskiej formy. Napisałem, że rząd pokazał się w tej sprawie od strony własnej indolencji, bo to prawda. Chętnie dodam, że ta indolencja jest też widoczna w bezradności rządu w stosunku do hakerów, którzy potrafią nie tylko blokować rządowe strony www, ale także podmieniać ich treść, a nawet (jak twierdzą) zdobywać loginy i hasła do skrzynek mailowych urzędników. Indolencję tę widać też w losach rządowego programu ochrony cyberprzestrzeni RP, który utknął gdzieś pomiędzy resortami i go nie ma, a już od roku powinien być. Oczywiście hakerzy nie próżnują i ciągle wymyślają nowe sposoby łamania zabezpieczeń. Ale właśnie dlatego ci, którzy odpowiadają za nasze bezpieczeństwo w sieci, powinni być ciągle o te pół kroku przed nimi. Są dwa kroki za nimi. W końcu jest problem powagi państwa. Prawda, że nasze bidne państwo wielokrotnie w tej sprawie wystawiło się na pośmiewisko, ale to nie powód, żeby ośmieszać je jeszcze bardziej. Nazywajmy rzeczy po imieniu: hakerzy to bandyci, tyle że wykorzystujący do swojego bandyckiego fachu wyrafinowane narzędzia. Czy któryś z nich gotów byłby rzucić takie samo wyzwanie państwu z otwartą przyłbicą? Wątpię. To są ludzie zdolni posunąć się bardzo daleko, dlatego że chroni ich anonimowość, ale anonimowość to atrybut tchórzy. Państwo nie powinno mieć żadnych skrupułów w ściganiu ich bandyckich postępków. Roman Graczyk