Watykan miał ogłosić zawieszenie dekretu z 2002 r., pozbawiającego Paetza szeregu uprawnień biskupich (np. prawa wyświęcania kapłanów). Kuria poznańska nie przeczy, że zabiega o zmianę tej decyzji Watykanu, ale dekretu publicznie nie ogłoszono, więc obracamy się w kręgu domysłów. Wczoraj obiegła media wiadomość, że obecny arcybiskup poznański, Stanisław Gądecki, postawił sprawę na ostrzu noża, składając rezygnację. W ciągu dnia kuria informację zdementowała, a "Wyborcza" zdjęła ją ze swojego portalu. Już myślałem, że przynajmniej jeden w tym towarzystwie zachował się jak mężczyzna. No, ale być może zachował się bodaj jak pół mężczyzny, np. składając faktycznie dymisję, ale jej nie nagłaśniając. W Kościele takie rzeczy się zdarzają. I nie tylko takie. Przypomnijmy, jak było osiem lat temu. Przez wiele miesięcy krążyły w katolickim światku Poznania, a potem i Polski, informacje o seksualnym wykorzystywaniu kleryków przez ich arcypasterza. Były potwierdzone ponad wszelką wątpliwość. Skarga skierowana do Watykanu poprzez - jak chcą procedury kościelne - nuncjaturę apostolską w Polsce, nie dotarła do adresata, lecz została wysłana na ręce osoby, której dotyczyła: Juliusza Paetza. Nuncjuszem był wtedy abp Józef Kowalczyk, obecnie, od kilku tygodni, Prymas Polski. Skargi kierowane do Jana Pawła II bez pośrednictwa nuncjatury też nie docierały do celu - najwyraźniej blokowane przez jego najbliższe otoczenie. Trzeba było dopiero Wandy Półtawskiej, wieloletniej przyjaciółki Wojtyły z czasów krakowskich, która miała w Watykanie specjalnie silną pozycję i uprzywilejowany dostęp do papieża, aby przełamać tę zorganizowaną blokadę. Piszę o zorganizowanej blokadzie, bo determinacja, z jaką uniemożliwiano papieżowi zapoznanie się ze sprawą Paetza dowodzi, że nie było tu przypadku. Z jakiegoś powodu wybryki arcybiskupa - czynnego homoseksualisty - były systematycznie tuszowane przez hierarchię Kościoła w Polsce, przez nuncjaturę i w końcu przez sam szczyt hierarchii kościelnej w Watykanie. Moim zdaniem teoria wpływowego homoseksualnego lobby w tych sferach władzy w Kościele musi być w tej sytuacji poważnie brana pod uwagę. Paetza odsunięto wtedy od funkcji arcybiskupa poznańskiego i dodatkowo ukarano, ale trochę metodą szyto-kryto, bez nazywania rzeczy po imieniu. Tymczasem ekscesy seksualne arcybiskupa były horrendalne. Molestowanie kleryków trwało latami, w sposób niemalże otwarty. Zgorszenie tą sytuacją było oczywiste dla każdego, kto miał choć trochę oleju w głowie i choć trochę niezdeprawowane sumienie. A jednak struktury kościelne, które powinny bronić tych młodych chłopców i bronić elementarnego poczucia sprawiedliwości wśród wiernych, broniły hierarchy, który nie panował nad swoimi popędami. Mało tego: nielicznych sprawiedliwych w Kościele poznańskim, którzy odważyli się nazwać rzecz po imieniu, spotkały poważne szykany. Taki był m.in. los ks. Tomasza Węcławskiego, który kilka lat później opuścił stan kapłański, a nawet ogłosił apostazję. Nie wykluczam, że ten radykalizm decyzji Węcławskiego, pokazujący, moim zdaniem, jakąś emocjonalną destabilizację, był spowodowany losem, jaki mu zgotowano w Poznaniu. Węcławski (i paru innych, nielicznych) zamiast nagrody za odwagę bronienia elementarnych wartości chrześcijańskich i - po prostu - ludzkich, był systematycznie sekowany. Zasmucająca historia. Przypomnijmy też, co się działo potem. Arcybiskup, zamiast schować się do mysiej dziury, ostentacyjnie pokazywał się w Poznaniu i poza Poznaniem, gdzie tylko mógł. Bywał na uroczystych mszach (ba, koncelebrował je), by wspomnieć tylko pochówek pary prezydenckiej na Wawelu, zasiadał w pierwszych rzędach na rozmaitych kościelnych galach. Bywał też często w Watykanie, gdzie przed laty długo pracował i najwyraźniej teraz te kontakty owocują. Nie podzielam poglądu ks. Adama Bonieckiego, który na okoliczność "ułaskawienia" Paetza mówi o ewangelicznej radości z nawróconego grzesznika. Ja się ani trochę nie raduję. Czuję się opluty i smucę się kolejnym blamażem moralnym mojego Kościoła. Bo tu nie ma żadnego nawrócenia. Paetz nigdy nie uderzył się w piersi z powodu swoich kryminalnych (tak, tak - uchroniła go od odpowiedzialności karnej tylko powszechna w Polsce niewiara w niezależność prokuratury) postępków. Nikogo nie przeprosił, a swoim publicznym zachowaniem naigrawał się i ze swoich ofiar, i z opinii tych katolików, którzy - jak niżej podpisany - cierpieli z powodu zgorszenia w Kościele, jakiego był sprawcą. Żyjemy w trudnych czasach. Wśród "światowych" pokus ludzie masowo porzucają katolicką wiarę. Niech teraz nikt nie mówi, że sam Kościół nie przykłada do tego ręki. Nieokiełznana popędliwość arcybiskupa jest oczywiście poważnym problemem. Ale jeszcze większym problemem jest hipokryzja. I to nie hipokryzja poszczególnych ludzi, która też jest i smuci. Najbardziej jednak smuci hipokryzja jako zasada postępowania Kościoła. Wstyd mi za mój Kościół. Roman Graczyk