Do tej pory bowiem chodziło o coś, co jest fundamentem Unii, a zarazem było jednym z warunków akcesji Polski: o zasadę rządów prawa. To dlatego tak powszechne u nas biadanie, że Unia "ingeruje w sprawy wewnętrzne Polski", bo krytykuje niszczenie Trybunału Konstytucyjnego, uważałem i nadal uważam za pozbawione sensu. Unia wręcz nie mogła się problemem polskiego sądu konstytucyjnego nie zająć, bo inaczej lekceważyłaby swój własny fundament. Państwo członkowskie, które nie respektuje tego fundamentu, w oczywisty sposób stwarza problem... Inaczej jest z prawem dotyczącym aborcji. Proszę wybaczyć, że nie zabieram głosu na temat meritum projektu ustawy inicjatywy "Stop aborcji!", powiem tylko, że sprawa jest śmiertelnie poważna - tak jak poważne są zawsze kwestie rodzenia i umierania, życia i śmierci. Dopowiem jeszcze, że tak mega-poważne kwestie słabo się poddają wiecowaniu, happeningom, a te nas właśnie czekają w najbliższych dniach - ale to już koniec. W gruncie rzeczy nie chcę tu pisać o treści projektu ustawy dlatego, że to jest kwestia, która nie ma wpływu na problem w tym momencie dla mnie najważniejszy: kompetencji Unii, lub jej braku, do zajmowania się prawem aborcyjnym w państwach członkowskich. Otóż, Unia Europejska, mimo że opiera się na wspólnych wartościach, zakłada też pewien zakres pluralizmu aksjologicznego. Nie może być inaczej, skoro zgodziliśmy się (my - państwa tworzące Unię), że budując wspólny gmach nie będziemy niwelować różnic kulturowych. Opierało się to na przekonaniu, że o ile taka np. Malta może uprawiać otwartą gospodarkę, podobnie jak Szwecja, to zarazem oba kraje, mając radykalnie inne tradycje religijne, zachowają odrębność w zakresie tej części legislacji, która wywodzi się wprost z przekonań moralnych (a na te, z kolei, religia ma przemożny wpływ). Stąd można sobie wyobrazić dyrektywy Komisji Europejskiej w sprawie pomocy publicznej, konkurencji, norm zdrowotnych i ekologicznych w produktach żywnościowych i w setkach innych obszarów, ale nie można sobie wyobrazić jej dyrektyw w obszarze legislacji prokreacyjnej. To po prostu nie należy do zakresu wspólnych polityk Unii, ani nie podlega żadnej harmonizacji - nie ma bowiem w tej sprawie obowiązującego standardu, inaczej niż np. w kwestii pozycji ustrojowej sądu konstytucyjnego. Ta debata w Parlamencie Europejskim jest więc dobrą okazją, żeby Polska powiedziała głośno swoim partnerom: nas to nie obchodzi. Powinniśmy zamanifestować nasze prawo do decydowania w tym zakresie, mimo że - formalnie rzecz biorąc - z tej debaty nic nie będzie wynikać. Ale chodzi o to, żeby wysoko postawić poprzeczkę na przyszłość. Bowiem jest bardzo prawdopodobne, że w przyszłości spotkają nas naciski, by przyjąć dominujący dziś model zachodni, np. w prawie małżeńskim. Lepiej z góry głośno powiedzieć: nie tak się umawialiśmy, wara Unii od tego, jaka jest nasza legislacja w tych dziedzinach. Wiadomo, jakie poglądy i jakie postawy przeważają w państwach członkowskich UE. Tak, ale kto powiedział, że musimy być pod tym względem tacy sami jak większość? Inaczej mówiąc, trzeba byłoby, żeby teraz Polska zachowała się z podobną pryncypialnością, z jaką się - niestety - zachowała w sprawie debaty na temat Trybunału. Wtedy jednak taka reakcja była jakąś żałosna pomyłką. Dziś byłaby, jak najbardziej na miejscu. To naturalnie w niczym nie przesądza racji w sporze o zakres prawnej ochrony życia poczętego. Ale to naprawdę musimy zrobić sami w Polsce. Roman Graczyk