Informacje z innych dzielnic Krakowa, z Małopolski, w końcu z całego kraju pokazywały zwycięstwo w podobnej skali. Przy tamtej ordynacji wyborczej oznaczało to, że strona przeciwna (PZPR i jej sojusznicy) została dosłownie zmiażdżona. Do redakcji "Tygodnika Powszechnego", gdzie wtedy pracowałem, przychodzili kolejni ludzie i wszyscy potwierdzali poprzednie informacje. Koło południa zrobił się nieprawdopodobny ścisk, wśród obecnych zapanował entuzjazm. Zwyczajem tamtych lat, gdy działo się coś ważnego, zbierało się w tym ciasnym dość lokalu pół Krakowa, żeby się razem martwić albo razem cieszyć. Powodów do radości bywało, odkąd pamiętam (czyli od jesieni 1983), mniej, ale jednak bywały, np. Nagroda Nobla dla Wałęsy. Wszelako tego dnia radość była zupełnie wyjątkowa. Pamiętam, w którymś momencie wkroczył z butelką, bodaj Johny Walkera, Wojtek Marchewczyk, człowiek instytucja, jeden z ważniejszych ludzi małopolskiej konspiry. Tego nigdy nie zapomnę: Wojtek z papierosem w ustach (w tych czasach paliło się wszędzie i palili prawie wszyscy), nalewając mi szklaneczkę złotawego płynu (piło się znacznie więcej niż dziś), powiedział - a znając go wiedziało się, że to najszczersza prawda - mniej więcej tak: "Tyle lat na czekałem na ten dzień. I wreszcie dzisiaj ta pie...lona komuna zdechła!". I wypiliśmy na pohybel Jaruzela z Urbanem. Wojtek mówił nieparlamentarnie, bo miał taki styl, ale w gruncie rzeczy mówił w imieniu tej całej ciżby, studentów i robotników, inteligentów i byłych ziemian, stłoczonych i szczęśliwych, że stało się tak, jak się stało. Z tego powodu nie potrafię myśleć o 4 czerwca 1989 r. inaczej niż jako o dniu wielkiej chwały tych wszystkich, którzy przez poprzednie lata nadkruszali komunę, przeważnie nie wierząc, że dożyją jej upadku. To jest i zawsze będzie mój Dzień Pamięci Narodowej, niezależnie od tego, czy ktoś go kiedyś ustanowi oficjalnym świętem, czy nie. Ale przecież wiem, że to był jeden z ostatnich momentów, kiedy ci wszyscy ludzie chcieli się razem spotkać i razem cieszyć. Wiele spraw przez te 24 lata ich podzieliło, ale tylko niektóre podzieliły ich trwale - boję się, że na zawsze. Z pewnością bolesnym podziałem była "wojna na górze", ale dziś, po prezydenturze Wałęsy, a jeszcze bardziej po stylu jego obecności w życiu publicznym po zakończeniu kadencji, z tej rany pozostała już tylko blizna. Podziałem, który do dzisiaj jest żywy, był stosunek do komunistów, a później do byłych komunistów. Bo z niego wynika stosunek do polskości. To jest pytanie, czy komunizm można uznać za część polskości, czy nie. W roku 1989 należało się z komunistami dogadać. Zawsze lepiej rozmawiać niż strzelać i dobrze, żeśmy rozmawiali. Nie dało się od razu odebrać im całej władzy i dobrze, żeśmy jej wzięli część. Jednak przerobienie tej chwilowej konieczności politycznej z 1989 r. w stałą wytyczną działania, więcej: w kamień filozoficzny polskiej polityki na całe lata, to już jest coś innego. Bo czym innym jest uznać, że w czerwcu 1989 r. nie dało się wyprowadzić baz sowieckich z Polski, a czym innym godzić się z tym, że przez następne 24 lata nie dało się uczciwie osądzić Jaruzelskiego, Kiszczaka czy Kociołka. Państwo prawa - mówią nam na to zwolennicy uznania komunizmu za część polskości. Dla wielu z tych, którzy 4 czerwca 1989 r. w lokalu "Tygodnika" trącali się szklaneczką whisky z Wojtkiem Marchewczykiem, a którzy tak jak on nie potrafią i nie chcą uznać komunizmu za część polskości, to brzmi jak szyderstwo. I dlatego ci ludzie nie potrafią też cieszyć się z tej rocznicy tak beztrosko, jak do tego zachęca Pan Prezydent. Roman Graczyk