W pierwszej turze, a więc właśnie 4 czerwca, "Solidarność" zdobyła 160 na 161 mandatów sejmowych ze "swojej" puli, a PZPR i jej sojusznicy tylko 3 z 264 ze "swojej" puli mandatów w okręgach i tylko 2 z 35 mandatów z listy krajowej. To była klęska obozu rządzącego i symboliczny krach komunizmu, bo "Solidarność" prowadziła kampanię pod hasłami zerwania z PRL-em. To był cios, z którego rządzący już się politycznie nie podnieśli, mimo że formalnie ordynacja dawała im większość niezależnie od tego, jak Polacy zagłosują. Otóż właśnie to "niezależnie od" nie zadziałało. Tym bardziej, że w drugiej turze to zwykle "Solidarność" decydowała o tym, kto zwyciężał w puli rządowej, popierając kandydatów mniej związanych z aparatem władzy. Także kandydaci z listy krajowej (to była dodatkowa pula obozu władzy) ostatecznie dostali się do Sejmu za zgodą "Solidarności". Owa zmiana reguł wyborów w trakcie wyborów była sama w sobie wysoce kontrowersyjna i wielu ludzi "Solidarności" przyjęło ją z wielka goryczą. Ale z drugiej strony przyniosła ona pewne pożytki polityczne już po wyborach. Efekt i 4, i 18 czerwca był taki, że PZPR-owska większość w Sejmie (nie wspominając o Senacie, gdzie "S" wzięła 99 mandatów na 100) była od pierwszego dnia w rozsypce. Gen. Kiszczak, któremu powierzono misję utworzenia rządu, nie mógł go utworzyć, ponieważ owa 65-procentowa większość okazała się fikcją. Krótko mówiąc, Polacy powiedzieli wtedy: "nie chcemy komuny!". To tak, jak gdyby zapamiętali upokorzenie z 1946 r. ze sfałszowanego referendum, które niby zalegalizowało w Polsce komunizm i teraz w warunkach wolności głosowania powiedzieli, co o tym ustroju naprawdę myślą. Tysiące ludzi wiosną 1989 r. spontanicznie i nie oczekując żadnych gratyfikacji włączyło się w kampanię "Solidarności". Bardzo wielu moich przyjaciół i znajomych było 4 czerwca 1989 r. już to członkami komisji wyborczych z ramienia Komitetu Obywatelskiego "Solidarność", już to mężami zaufania naszych kandydatów. Ja sam niechybnie miałbym wtedy coś podobnego do zrobienia, gdyby nie - szczęśliwa skądinąd okoliczność - że wtedy właśnie moja żona na dniach spodziewała się naszego drugiego dziecka. Nie było mi więc dane przeżyć naocznie tej chwili triumfu, znanej mi z niezliczonych opowieści, gdy podczas liczenia głosów w komisjach obwodowych okazywało się, że nasi kandydaci po prostu zmiażdżyli "nie naszych". Ale 5 czerwca rano objechaliśmy z żoną kilka obwodowych komisji wyborczych. Na drzwiach komisji wywieszone już były wyniki, pod lokalami kłębił się spory tłumek ludzi, którzy patrzyli i niemal nie mogli uwierzyć, że zwycięstwo "Solidarności" było aż tak wielkie. Zaczęliśmy od naszej komisji przy ulicy Saskiej w Płaszowie, a potem kierując się ku centrum Krakowa objechaliśmy kilka kolejnych lokali do głosowania w okręgu Podgórze-Sródmieście. Wszędzie sytuacja była taka sama: nasi kandydaci do Sejmu (Józefa Hennelowa i Jan Rokita) mieli wyniki na poziomie 70 - 80 proc. głosów, podobnie nasi kandydaci do Senatu (Krzysztof Kozłowski i Roman Ciesielski). "Tamci" zaś przegrywali z kretesem. Nasz syn, Krzysztof, urodził się trzy dni później, 8 czerwca 1989 r. Nie każdemu urodził się wtedy syn, ale prawie każdy pamięta, że to były niezwykłe dni. Bez dwóch zdań, godzi się te wydarzenia w ich dwudziesta rocznicę uczcić. I ludzie to instynktownie wyczuwają, chętnie uczestnicząc w rocznicowych obchodach, a także spontanicznie inicjując własne. Na tym tle obchodzenie rocznicy 4 czerwca na najwyższym piętrze władzy po prostu zawstydza. Premier z prezydentem starannie się obchodzący w tych dniach, tak aby - broń Boże! - nie wystąpić gdzieś razem, przypominają dzieci w piaskownicy, które pokłóciły się o wiaderko. Albo o łopatkę. Roman Graczyk