W Winsford, niewielkiej miejscowości położonej pośród spowitych mgłą wrzosowisk południowej Anglii, pojawia się Maria, pięćdziesięciopięcioletnia Szwedka. Dzień po dniu poznaje urokliwą okolicę oraz jej mieszkańców, ale nie wyjawia im prawdy o sobie. Pobyt w Winsford to dla niej początek nowego rozdziału w życiu. Powrót do przeszłości jest jednak nieunikniony. Maria wciąż wraca wspomnieniami do kolejnych trudnych momentów w swoim małżeństwie z Martinem, profesorem literaturoznawstwa. Ponadto odkrywa ponurą tajemnicę związaną ze znanym kolektywem pisarzy działającym przed laty w Maroku. Co robił tam jej mąż? I co się z nim stało podczas ich ostatniej wspólnej podróży? * Przeczytaj fragment powieści I Wczoraj postanowiłam przeżyć swojego psa. Jestem mu to winna. Dwa dni później, to znaczy dziś, postanowiłam wypić lampkę wina w Weddon Cross. Teraz tak właśnie radzę sobie z czasem. Podejmuję decyzje, a potem je realizuję. Niezbyt to trudne, choć trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Oczywiście wszystko zależy od okoliczności. Deszcz towarzyszył mi przez całą drogę przez wrzosowiska, od chwili kiedy zjechałam z A358 przy Bishops Lydeard, a szybko zapadający zmierzch sprawił, że płacz przelewał się po moim wnętrzu jak powoli zastygająca lawa. Najpierw wzbierał, potem opadał. Ale taki napierający płacz to dobry znak. Za mało w życiu płakałam, ale o tym potem. Z Londynu wyjechałam około pierwszej i kiedy już się przecisnęłam przez Notting Hill i Hammersmith, podróż poszła łatwiej, niż myślałam. Na zachód M4 przez Hampshire, Gloucestershire i Wiltshire, przynajmniej tak mi sik wydaje, że tak się nazywa to hrabstwo, a po dwóch godzinach, za Bristolem, na południe M5. Swego rodzaju spokojem napawała mnie świadomość, że wszystkie te drogi mają swoje numery, zaś miejsca swoje nazwy, choć samo to, że tak na to reagowałam, skłaniało raczej do niepokoju. Nie do końca też można powiedzieć, że podróż poszła łatwiej, niż myślałam, ale przynajmniej strach przed zgubieniem się, przed tym, że wybiorę zły zjazd, wyląduję w beznadziejnych korkach i nie dojadę na czas, przez kilka ładnych godzin powstrzymywał mnie przed zaśnięciem. Stara historia o kochanku siostry Martina - przez resztę nocy. Nie wiem, czemu właśnie akurat oni przyszli mi na myśl, ale tak było. Przed nastaniem świtu człowiek staje się taki bezbronny. Nie jestem doświadczonym kierowcą, tak wyszło. Pamiętam, że jako dziecko myślałam, że kiedy się tak siedzi za kółkiem i jest się panem lub panią własnego losu, można się poczuć wolnym. Ale przez ostatnie piętnaście czy dwadzieścia lat to Martin prowadził. Dużo czasu minęło, odkąd po raz ostatni w ogóle rozważaliśmy, kto podczas wspólnych wypraw samochodem usiądzie na miejscu kierowcy. A Martin zawsze krzywił się na GPS. Bo od czego są mapy? Czemu nagle mielibyśmy uznać, że się do niczego nie nadają? Na dodatek w tym starym, konserwatywnym kraju obowiązywał ruch lewostronny, więc ryzyko, że coś pójdzie nie tak, było większe. Jakoś się jednak udało. Pokonałam gmatwaninę przestarzałych rozwiązań drogowych Londynu i koszmarne autostrady. Udało mi się bez problemów zatankować i zapłacić gotówką. Dopiero na prowadzącej to w górę, to w dół drodze przez Exmoor dopadła mnie melancholia. Mimo to nie zrobiłam ani jednego postoju, choć pewnie podniosłoby mnie to na duchu. Nie jestem nawet pewna, czy widziałam jakikolwiek parking. Ponieważ jednak w tym kraju nadal jest tak, że w każdej dziurze zaznaczonej na mapie jest pub, tuż po wpół do piątej zatrzymałam przy białym vanie z napisem "Peter’s Plumbing", na najwyraźniej odludnym parkingu przy najwyraźniej opuszczonym boisku do krykieta. Pospieszyłam do budynku, żeby się przypadkiem nie rozmyślić. I tak wylądowałam w Wheddon Cross. Nigdy wcześniej tu nie byłam, nigdy nie słyszałam o tym miejscu. Zanim wypiłam tę lampkę wina, rozważałam jeszcze krótki spacer z Castorem, ale on nie przepada za deszczem. Poza tym był na dworze półtorej godziny wcześniej, kiedy tankowałam. Kiedy otwierałam i zamykałam drzwi, chyba nawet nie podniósł łba. Castor lubi wypoczywać. Jeśli okoliczności pozwalają, może spać piętnaście, szesnaście godzin na dobę. Okazało się, że pub nazywa się The Rest and Be Thankful Inn. Tego listopadowego popołudnia poza biuściastą farbowaną blondyną za barem (w moim wieku, może nieco młodszą) były w nim jeszcze dwie osoby: starsza filigranowa dama popijająca herbatę nad krzyżówką i otyły mężczyzna koło trzydziestki, w ubraniu roboczym i brudnej czapeczce z daszkiem. Na otoku widniały ozdobne litery PP, a kufel z piwem wydawał się przyklejony do opartej o stół silnej dłoni. Domyśliłam się, że to hydraulik z vana, ale kiedy weszłam, ani on, ani starsza pani nie podnieśli nawet wzroku. Spojrzała na mnie li tylko blondyna. Najpierw jednak dokładnie wytarła pękatą szklankę, którą już miała w ręku, i postawiła ją na półce przed sobą. Ale potem spojrzała. Zamówiłam lampkę czerwonego. Zapytała, czy może być merlot. Odpowiedziałam, że oczywiście. - Mała czy duża? - Dużą proszę. Możliwe, że w tym momencie pan PP i amatorka krzyżówek unieśli raz czy dwa brew, ale nawet jeśli, to zauważyłam to tak, jak można zauważyć motyla za swoimi plecami. - Pada - oznajmiła blondyna, nalewając. - Tak - odparłam. - Rzeczywiście pada. - Pada, pada, pada. Powiedziała śpiewnym tonem. Domyśliłam się, że to refren jakiegoś starego szlagieru. Nie wiem, czemu na myśl przyszło mi akurat słowo szlagier, w końcu nie mam więcej niż pięćdziesiąt pięć lat. Łapię się na tym, że ostatnio zaczęłam używać wyrażeń, których używał mój ojciec. Się wie. Babeczka. Li tylko, jak może zauważyliście. Wzięłam lampkę i usiadłam przy stoliku, na którym leżała ulotka z okolicznymi szlakami turystycznymi. Udawałam, że ją przeglądam, żeby gdzieś podziać wzrok. Najchętniej wychyliłabym wino trzema haustami i pojechała dalej, ale nie chciałam zwracać na siebie uwagi. Może przyjdzie mi tu wrócić, choć zatrzymałam się tutaj właśnie z tego powodu: żeby nie wracać. Obca, samotna kobieta w dojrzałym wieku wchodzi do lokalu po południu i zamawia lampkę wina - w małej mieścinie to nie przejdzie niezauważone. Tak to już jest, nie ma po co walić głową w ten mur, jeśli się nie jest poetą lub artystą. A ja nie jestem. Poza tym Wheddon Cross nie było moją mieściną. Moja nazywała się Winsford i zgodnie z rozłożoną przede mną ulotką leżała jakieś sześć mil na południe. W tym pubie absolutnie nie mogłam zrobić fałszywego kroku. Może zagoszczę tu ponownie, żeby zamienić słowo z innymi. Tak przynajmniej to wcześniej zaplanowałam. Po pierwszym łyku wina z radością poczułam, że lawa w moim wnętrzu jakby się uspokoiła. Ta aksamitna miękkość wina mogłaby mnie doprowadzić do alkoholizmu, ale ja miałam zamiar iść w innym kierunku. Choć o kierunkach mam raczej marne pojęcie. Tak wyszło, więc to, jak sprawy będą wyglądać za pół roku, wiązało się z budzącą śmiech niepewnością. Każdy dzień przynosi wystarczająco dużo zmartwień. W ciągu tych dwudziestu minut, które spędziłam w The Rest and Be Thankful Inn, zmrok przeszedł w ciemność, i akurat przestało padać. Dałam Castorowi mały przysmak - suszoną wątrobę, to jego cicha pasja - i spojrzałam na mapę. Wyjechałam z parkingu i skręciłam w A396, na Dulverton, i po kilku milach jazdy krętą drogą dotarłam do zjazdu w prawo, oznaczonego tablicą z napisem Winsford I. Droga biegła wąskim parowem, prawdopodobnie wzdłuż rzeki Exe, od której - o ile wiem - wzięło nazwę całe wrzosowisko, ale za szybą samochodu jej koryto ledwie majaczyło w tle. Jak duch albo jakaś niemrawa istota. Nietrudno było o takie mroczne wyobrażenie w tym obcym, zaciemnionym pejzażu, zwłaszcza że zaczęła też opadać mgła. Kiedy więc światła reflektorów uchwyciły pierwsze budynki, poczułam atawistyczną ulgę. Minęłam sklep i pocztę, skręciłam w lewo i zgodnie ze wskazówkami zaparkowałam pod pomnikiem poległych podczas pierwszej wojny światowej. Razem z Castorem przeszliśmy przez prostą drewnianą kładkę położoną nad płynącą wartko wodą. Na tle niespokojnego ołowianego nieba, które nagle wyjrzało zza mgieł, zlokalizowałam wieżę kościelną i ruszyłam uliczką o nazwie Ash Lane. Wokół ani żywej duszy. Minąwszy kościół, zapukałam do niebieskich drzwi niskiego domku z kamienia. Dziesięć sekund później otworzył mi pan Tawking. - Miss Anderson? Takie nazwisko mu podałam. Nie wiem, dlaczego zdecydowałam się akurat na nazwisko panieńskie matki, może z tego prostego powodu, że jego akurat bym nie zapomniała. W dodatku to Anderson przez jedno s, jak to zapisują tu, w Anglii. Pan Tawking zaprosił mnie gestem do środka. Zasiedliśmy w fotelach ustawionych przy niskiej ławie z ciemnego drewna i kominku gazowym. Dzbanek herbaty, dwie filiżanki i talerz herbatników, to wszystko. Do tego dwa klucze na breloczku ułożone na papierze. Domyśliłam się, że to umowa najmu. Pan Tawking nalał herbaty, pogłaskał Castora po karku i powiedział mu, żeby się ułożył w cieple, przed kominkiem. Castor posłuchał. Widać było, że pan Tawking miał w życiu do czynienia z psami. Choć ja, póki co, żadnego nie zauważyłam. Pan Tawking był stary i zgarbiony, dobrze po osiemdziesiątce. Może miał czworonożnego przyjaciela, który zmarł przed rokiem, i może wiedział, że już za późno na kupowanie nowego. Psy nie powinny przeżywać właścicieli, sama niedawno doszłam do tego wniosku. - Sześć miesięcy, licząc od wczoraj - powiedział pan Tawking. - Od pierwszego listopada do końca kwietnia. Cóż, co złego to nie ja. Spróbował się uśmiechnąć, ale mięśnie twarzy nie bardzo go słuchały. Może minęło już sporo czasu, odkąd miał powody do radości. Zarówno od niego, jak i od całego pokoju biła goszcząca tam od dawna melancholia. Może odszedł nie tylko jego pies, pomyślałam, ale i żona. Żony powinny przeżywać mężów, ale to już zupełnie inna historia. Nad tym doprawdy nie miałam wtedy ochoty się zastanawiać. Skupiłam się na czym innym: zauważyłam, że wykładzina jest przetarta i brudna. Wzorzystą tapetę pokrywały plamy wilgoci, a w górnym prawym rogu telewizora z jakiegoś powodu naklejono czerwoną taśmę. Wiedziałam, że zabiorę się stamtąd tak szybko, jak się da. Mój ponury nastrój nie potrzebował dodatkowych bodźców. Kwadrans zajęło mi podpisanie umowy, zapłacenie ustalonej sumy za pół roku, trzy tysiące funtów gotówką (plus sześćset, które dwa dni wcześniej przelałam na konto) i odebranie kluczy. Rozmawialiśmy tylko o pogodzie i kwestiach praktycznych. - Na blacie leży instrukcja. Jest oczywiście przeznaczona dla gości odwiedzających nas latem, ale jakby co, może pani tam zajrzeć albo zadzwonić. Mój numer też tam jest. Proszę uważać, kiedy będzie pani palić w kominku. - Czy komórki działają na wrzosowisku? - Zależy, jakiego ma pani operatora. Zawsze można spróbować na pagórku po drugiej stronie drogi. Tam dobrze słychać. Tam, gdzie jest pochowana ta kobieta. Elizabeth. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Pan Tawking znów pogłaskał Castora po karku i wyszliśmy. Pies i jego pani wrócili Ash Lane do pomnika i samochodu. Zaczęło wiać, wiatr szarpał gałęziami modrzewia i przewodami telefonicznymi, ale nie padało. Wisząc na tej wysokości, mgła sprawiała, że widoczność wynosiła trzydzieści metrów. Wokół nadal nie było żywej duszy. Castor wskoczył na swoje miejsce w samochodzie, a ja dałam mu kolejny kawałek wątroby. Wymieniliśmy kilka uspokajających myśli i na tyle, na ile się dało, spróbowałam wymazać znaki zapytania widniejące w jego zmartwionych oczach. Potem powoli ruszyliśmy tą drugą drogą. Halse Lane. Już po pięćdziesięciu metrach minęliśmy pub. Nazywał się The Royal Oak Inn. Dach był pokryty solidną warstwą strzechy. Przynajmniej tam w oknach wychodzących na ulicę widać było słabe światło. Tuż obok, ale po drugiej stronie drogi, stał zabity dechami hotel o nazwie Karslake House, z beznadziejnie ciemnymi prostokątami okien. Dalej kończyły się zarówno zabudowania, jak i latarnie. Droga robiła się jeszcze węższa, ledwo mieścił się na niej jeden pojazd, ale w ciągu tych siedmiu czy ośmiu minut jazdy do Darne Lodge przez ciasne, trudne do pokonania zakręty nie spotkaliśmy ani jednego samochodu. Widoki zasłaniały prastare wysokie murki z kamienia i żywopłoty z trawy, z wyjątkiem ostatniego odcinka, gdzie nagle wrzosowisko rozciągało się we wszystkie strony, w tamtej akurat chwili oświetlone światłem księżyca w pełni, któremu na kilka sekund udało się przecisnąć przez chmury i mgły. Krajobraz od razu nabrał nadprzyrodzonego charakteru, jak na starym obrazie - Gainsborougha albo Constable’a. A może i Caspara Davida Friedricha. Friedrich zawsze był ulubionym artystą Martina. Reprodukcja "Mnicha nad morzem" wisiała w jego biurze jeszcze zanim się poznaliśmy. Kiedy wysiadłam z samochodu, żeby otworzyć bramę, poczułam strach zmieszany z ulgą. Niewykluczone jednak, że ten diabelski alians ciemności i światła towarzyszył mi już od wizyty na plaży z Międzyzdrojach. Międzyzdroje. Wciąż nie umiem wymówić tej nazwy, ale tak się ją pisze, sprawdzałam. To już jedenaście dni: trudny do przetrwania okres, ale w tym czasie te przyprawiające o utratę zmysłów, paraliżujące uczucia traciły na sile z każdym rankiem, z każdą nową decyzją. Tak przynajmniej chciałam to widzieć. Tego się trzymajmy. I o ile tylko uda mi się rozpalić w kominku i włączyć prąd w Darne Lodge, a do tego zaopatrzyć się w lampkę lub dwie porto, rozciągnie się przede mną morze spokoju. Sześć miesięcy, zima i wiosna na wrzosowisku. A za towarzystwo jedynie Castor, moje starzejące się ciało i zbłąkana dusza. Jeden dzień podobny do drugiego, żadnej godziny nie da się odróżnić ani od minionej, ani od nadchodzącej. Tak, o ile w ogóle rozważałam w myślach, jakie będzie kolejne pół roku, to właśnie tak miało wyglądać. Pustelniczy żywot, skupienie na uzdrawianiu, refleksji i Bóg wie czym jeszcze - ale i ja, i Castor wiedzieliśmy aż nadto dobrze, że nie ma się co martwić o jutro, i kiedy godzinę później on wyciągnął się na owczej skórze, a ja na bujanym fotelu przed kominkiem, w którym niepewnie trzaskał ogień, po prostu zasnęliśmy. Był drugi listopada, warto to odnotować. Dotarliśmy dalej, niż przypuszczałam w najśmielszych snach i, o ile wiedziałam, zatarliśmy wszystkie ślady. Z tym uspokajającym przekonaniem tuż przed północą przenieśliśmy się do sypialni, do trzeszczącego podwójnego łóżka. Przez chwilę nie spałam, układałam sobie w głowie wstępne praktyczne plany na następny dzień. Wsłuchiwałam się w wiatr hulający nad wrzosowiskiem i w szmer lodówki stojącej w połączonej z salonem kuchni, i pomyślałam, że wreszcie definitywnie skończyło się to, co się działo przez ostatnie miesiące. A mówiąc ściślej - ostatnie lata. A jeszcze ściślej: przez całe moje dotychczasowe życie. *