Fragmenty: To późna pora jak dla dziewczyny. Dzień był długi i już zrobiło się ciemno. Mokry od deszczu berliński asfalt migoce. Na ulicy nie ma zbyt wielu ludzi i nikt nie interesuje się dziewczyną, której rysy twarzy, mimo czerwonych włosów i butów na wysokim obcasie, zdradzają, że ma najwyżej czternaście lat. „Masz markę?” - pyta każdego przechodnia. Wygląda jak nieporadne źrebię, chude, z długą szyją i rozpuszczoną grzywą. Jest narwana, pyskata. „Stary zbok” - rzuca w stronę mężczyzny, który ją zignorował, gdy poprosiła o jałmużnę. Dziewczyna dostaje w twarz, krzyczy: „Kurwa!” Potem jakiś stary ford przejeżdżający obok zatrzymuje się przed nią. Dziewczyna wydyma dolną wargę, robi wzgardliwą minę. Ma metr siedemdziesiąt pięć, długie szczupłe nogi. Typ w samochodzie jest dość tęgi, ma jakieś 45 lat. Bez słowa otwiera drzwi od strony pasażera, dziewczyna wsiada. Samochód jest szary, jak wszystkie tego wieczora. (...) Później opowie swojemu chłopakowi, że zrobiła to tylko dla niego. Że sępiła na ulicy, ale jakoś jej nie szło. Musiała tak czy inaczej zarobić trochę kasy i dlatego zdecydowała się wsiąść do samochodu. Chłopak nie uwierzy w ani jedno słowo i zacznie jej robić wyrzuty: „Przestań pieprzyć. Zrobiłaś to dla siebie. Byłaś na głodzie i przemogłaś się. Wspaniale. Zrobiłabyś to, nawet gdyby mnie wcale nie było”. I zaczną marzyć o życiu bez heroiny, a dziewczyna obieca, że nigdy więcej nie prześpi się z klientem. (...) Kiedy po nocach głodu przyleciałam do Grecji, poczułam się supersilna i byłam pewna, że Panagiotis pomoże mi uwolnić się od tego diabelstwa. Ale, rzecz jasna, wszystko potoczyło się inaczej. Walka z narkotykiem zawsze stawała między nami, ale w którymś momencie uległam, to nas bardziej zbliżyło. Przez sześć lat wszyscy czworo próbowaliśmy sobie nawzajem pomóc, ale nieważne, ile razy próbowaliśmy wspólnie odstawić, nieważne gdzie zmierzaliśmy, by wyrwać się z tego zaklętego kręgu, w który znów wpadaliśmy tak szybko: narkotyk zawsze znowu nas dosięgał - często kilogramami, w niskiej cenie. Pochodził z sąsiedniej Turcji. W 1993 roku, gdy ostatecznie wróciłam do Berlina, byłam głęboko przekonana, że wraz z wyspami greckimi zostawiam za sobą także moją przeszłość. Tam przestałam zajmować się wyłącznie „Christiane F.” Byłam przeświadczona, że bez Panagiotisa, Christosa i Marii nie wrócę już do nałogu. Ale to, co mnie czekało, było najbardziej mrocznym rozdziałem w moim życiu. Bo nie udało mi się dotrzymać obietnicy, że pozostanę czysta. Zaczęłam obracać się wśród ludzi, którzy bardzo często nie potrafili już robić niczego innego, tylko się szprycować. Którzy byli naprawdę u kresu drogi. Często przyczyną nie jest wyłącznie heroina, ale też środowisko. W określonym momencie, choć nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy, życie toczy się tak, że w końcu zawsze idziemy w te same miejsca, by powtarzać te same zachowania. I nie mówię jedynie o uzależnieniu, ale również o innych rzeczach, które sprawiają, że systematycznie wracamy do narkotyku. Na przykład mój problem polega w gruncie rzeczy na tym, że nie znoszę być sama. Więc znów poszłam się zobaczyć ze starymi znajomymi ze sceny, nawet jeśli to nie byli moi prawdziwi przyjaciele. Spędzali czas tak samo jak ja, mieli te same problemy, opowiadali te same anegdoty. Wszystko to szybko zbliża i zaczynamy sobie wyobrażać, że to jest przyjaźń. Ale często to co najwyżej interesowny związek i zawsze kończy się w ten sam sposób, bo odczuwamy zawód, pokłóciliśmy się z powodu kilku euro, które pożyczyliśmy i jeszcze nie zdołali oddać. Albo z powodu garstki trawy, którą ktoś nam zwędził. Przyzwyczajamy się do wszystkiego, nawet do oglądania śmierci naszych towarzyszy. Straciłam dziesiątki przyjaciół, w przypadku niektórych nawet nie wiem jak. Pamiętam tylko najbardziej drastyczne przypadki, na przykład moich kumpelek, które zawarły nagle białe małżeństwa z Arabami, bo dzięki temu oni mieli karty pobytu, a one narkotyki. (...) Pewnego ranka otrzymałam list z informacją, że chcą odebrać mi prawo do opieki nad synem i prawo do wspólnego mieszkania. Proces odbył się już w kilka dni później i trwał tylko pół godziny. Mój adwokat zrobił oczywiście wszystko, co mógł, ale to nie był Rolf Bossi. A zresztą znów wróciłam do nałogu i z tego powodu straciłam wszelkie szanse na odzyskanie dzieciaka. Byłam głupia, niewiarygodnie głupia, być może zasłużyłam na to wszystko, co mi się przydarzyło. Kiedy postanowiono, że Phillip nie wróci do domu, ale zamieszka u rodziny zastępczej, przyznano mi prawo widzenia z nim w Jugendamcie, na początku raz na dwa tygodnie. Siedzieliśmy tam z ośmioma innymi osobami, nie mam pojęcia, kim byli wszyscy ci ludzie. Rzecz jasna myśleli, że ucieknę z dzieciakiem, jeśli zostawią nas bez nadzoru. I właśnie tak bym zrobiła! Uciekłabym do Tajlandii albo gdzie indziej, nawet na koniec świata. Ale teraz to było już niemożliwe. Jeśli chciałam spędzić trochę czasu z mym dzieckiem, nie miałam wyboru, musiałam siedzieć w tym pustym pomieszczeniu pośród obcych spojrzeń. Bardzo dużo płakaliśmy przez ostatnie tygodnie po naszej separacji. Przyznaję, że zawsze coś paliłam, zanim tam poszłam, po prostu żeby zachować spokój. Bo w tym okresie byłam kompletnie rozkojarzona. Paliłam wcześniej małego skręta, by dzieciak nie zobaczył, jak jest ze mną źle. Ale gdy wchodził do pokoju, w oczach stawały mi łzy, jemu także. Najgorsze w tym wszystkim było to, że był nie tylko smutny, ale także zły - wściekły na mnie. Jego zdaniem to, co się stało, to była moja wina. Nigdy tego mi nie powiedział, ale wiem, że jeszcze dziś zadaje sobie pytanie, dlaczego mu to zrobiłam. I ma pełne prawo mieć mi to za złe. To z mojego powodu musiał teraz żyć z nieznajomymi ludźmi, przyzwyczajać się do nowej szkoły i szukać nowych przyjaciół. Tego wszystkiego nigdy sobie nie wybaczę. On również. Oczywiście nie było mowy o tym, bym całkowicie załamała ręce. Toteż zrobiłam to, czego żądał ode mnie urząd. Postawiono mi kilka warunków, między innymi ten, bym wróciła do leczenia metadonem. Robiłam to przez cały rok z dobrymi efektami, bez słowa protestu. Aż w końcu Phillipowi pozwolono odwiedzać mnie w Teltow, najpierw tylko na jeden dzień, później na cały weekend. W tym czasie nie miałam wpływu na to, gdzie skierują Phillipa, ale wiem, że trafił w bardzo dobre miejsce i do dzisiaj tam jest. Najpierw poczułam ulgę, że nie wysłali go do jakiejś zwyczajnej rodziny, gdzie w kółko by słyszał: „U nas panują trochę inne zasady, tutaj trzeba robić to tak i tak”. Phillip mieszka z pięciorgiem innych dzieci w domu państwa Peterów w Brandenburgii. Naprawdę ciężar spadł mi z serca, gdy okazało się, że nadal mogę być obecna w jego życiu, odgrywać w nim jakąś rolę. Gdyby mój syn w końcu mi powiedział: „Nie jesteś już moją matką, tylko ona” - złamałby mi serce, to by mnie kompletnie rozbiło.