Wywiad Małgorzaty Czyńskiej jest jak kolekcja obrazów malarza - na kolejnych stronach pojawiają się migawki z jego bogatego życia, opowieści o sobie, przyjaciołach, autorytetach, sztuce i kobietach. Balansuje na granicy zmyślenia i prawdy, nie boi się szczerych wyznań ani kontrowersji, rozmawia poważnie, by za chwilę puścić do czytelnika oko. I każdy sam musi sobie odpowiedzieć na pytanie: czy król jest nagi? Małgorzata Czyńska, MOJE KRÓLESTWO. ROZMOWA Z EWDARDEM DWURNIKIEM (...) Co można powiedzieć poważnego o swojej twórczości, skoro to jest dziedzina szalenie umowna, dyskretna, intymna? O takich rzeczach się nie mówi. Tak samo jak nie pyta się kobiety, czy było jej z tobą w łóżku dobrze czy źle. To się wyczuwa. Albo ma się z kobietą udany stosunek i przeżywa się naprawdę piękne chwile, albo to tylko seks bez emocji. A mnie to na ogół nie interesuje. Zawsze szukałem przeżyć, nie pieprzenia. Przepraszam za dosadne sformułowania, ale to się wprost przekłada na sztukę. Jak można tłumaczyć malarstwo komuś, kto go nie czuje? Tego się nie przekaże. Albo czujesz obraz, albo nie. Albo on na ciebie działa, albo nie. Nie chodzi o prosty zachwyt, ale o oddziaływanie. To wcale nie musi być przyjemne doznanie. Niedawno miałem spotkanie z pracownikami Hestii w Sopocie. Myślałem, że będzie tłumek, a przyszło raptem piętnaście osób, które albo nie spieszyły się po pracy do domu, albo po prostu chciały mnie poznać. Organizatorem był krytyk sztuki Boguś Deptuła i to było pierwsze w tym cyklu spotkanie z artystą malarzem. Takie wydarzenia to sposób na zarabianie pieniędzy, dostaliśmy po tysiąc złotych. Wcześniej był jakiś pisarz, kompozytor, nawet Możdżer był. W księdze pamiątkowej podpisałem się obok niego i namalowałem wielkiego fiuta, co bardzo ucieszyło pracowników Hestii. A na koniec Boguś miał niesamowite wystąpienie podsumowujące moją twórczość. Ogromnie mnie zdziwiło, w jaki sposób mnie odbiera i jak mnie traktuje. Nigdy mi o tym nie mówił, choć znamy się od lat, pisał teksty do moich wystaw i o wystawach. Przypomniał jedno zdarzenie z 1981 roku, kiedy akurat nastąpiło rozluźnienie polityczne, bo okazało się, że Rosjanie mają czołgi z gliny i wyrzutnie atomowe z tektury i nic nie zrobią naszej rewolucji. Gdyby mieli normalny sprzęt, wszystko by u nas zdusili. Wracając do Bogusia: w baszcie Prochownia odbywał się wieczór poezji i szesnastoletni Boguś brał w nim udział jako młody poeta. Zobaczył tam moje płótno, które tak go zbulwersowało, że bał się, że za chwilę zwymiotuje. To był dla mnie bardzo ważny obraz, do dziś wszyscy się go boją. W 2013 roku, kiedy miałem wielką wystawę w Krakowie w Muzeum Narodowym, w katalogu znalazły się wszystkie eksponowane prace z wyjątkiem tej jednej, pod tytułem "Obłęd ludu". Mówię na nim o wydarzeniach z Gdańska 1970 roku, kiedy wojsko strzelało do robotników. To jest bardzo realistyczna kompozycja: jedni robotnicy pchają na wózkach innych robotników, a do nich strzelają z kałasznikowów ZOMO-wcy. Żołnierze mają orzełki na hełmach, a robotnicy - kaski stoczniowców. Mariusz Hermansdorfer kupił nawet kiedyś ten obraz do Muzeum Narodowego we Wrocławiu, ale zwinął płótno i schował do magazynu. Zawsze był chowany i nie wiem, czy się kiedyś doczeka dołączenia do ekspozycji stałej. Nawiasem mówiąc, Hermansdorfer jest orędownikiem mojej sztuki, więc na pewno docenia ten obraz. Kiedy w 1984 roku Andrzej Szczygieł kręcił o mnie film dokumentalny zatytułowany Portret z natury, powiedziałem mu o tym obrazie i on go po cichu wyciągnął z magazynu, rozłożył na ziemi i szybko sfilmował. Film składa się z dwóch części: najpierw jest idylla, widać ogródki działkowe, jakiś chłopak śpiewa piosenkę i w pewnym momencie ta sielskość się urywa, wchodzi ponura muzyka, znika kolor i ukazują się dwa płótna - "Turoń" i "Obłęd ludu". A historia jest taka, że jeden z uczestników marszu na komitet wojewódzki w Gdańsku szedł w nastawionym bardzo bojowo tłumie, naprzeciwko stał oddział ZOMO i w pewnej chwili ten robotnik zorientował się, że jest pierwszy, na czele pochodu. Chciał się wycofać, ale koledzy napierali na niego od tyłu. Później ZOMO-wcy zaczęli strzelać i został ranny. Okropny jest ten obraz. Byłaś na wystawie w Krakowie, prawda? Widziałaś go? Byłam, widziałam. I Boguś właśnie to wspominał, oczywiście nie wymiotował. Henryk Waniek napisał kiedyś, że w pierwszym kontakcie z twoją sztuką część odbiorców przechodzi przez etap niechęci. Może stąd u niektórych ten odruch wymiotny. Coś w tym jest. Opowiem ci inną historię na ten temat. Pod koniec 1974 roku wystawiałem się w Galerii Teatru Studio prowadzonej wtedy przez Marię i Janusza Boguckich. To była wspólna wystawa z Jerzym Kaliną. Pierwotnie miała się odbyć w Galerii Współczesnej, ale Boguccy stracili to miejsce i musieli zmienić lokalizację. Jerzy Kalina robił tam głupoty, niby jakąś instalację, a ja pokazałem Sportowców - brzydkie obrazy o nędznej egzystencji typowego Polaka w beznadziejnych czasach komunizmu. Ten cykl zacząłem malować w 1972 roku. Bohaterowie pracy socjalistycznej. Ironia i prawda. Więcej prawdy niż ironii, bo nigdy nie naśmiewałem się z tych ludzi; pokazywałem niedoskonałość i ograniczenia człowieka, własne ograniczenia, pułapkę systemu, w której tkwiliśmy jak w potrzasku. To były typy ludzi, których widywałem codziennie. Na tej wystawie podszedł do mnie mój kuzyn i powiedział, że musiał na chwilę wyjść, żeby się wyrzygać. Tak na niego podziałali Sportowcy? Właśnie tak. Może się nie wyrzygał, może odetchnął i zaciągnął się sportem, jak prawdziwy "sportowiec", bo wtedy to były najtańsze papierosy. Ludzie powszechnie myślą, że nazwa cyklu obrazów "Sportowcy" wzięła się od dyscyplin sportowych, ale wcale nie, bo co to za sporty uprawiał przeciętny Polak w PRL-u? Rozpychanie się łokciami i palenie sportów.