Przed wyjazdem wszyscy przestrzegali mnie, abym nigdy nie spotkał Polaka na swojej drodze. O słuszności tych słów przekonałem się dopiero, kiedy wyjechałem za granicę pracować w "międzynarodowym" towarzystwie. Było nas wielu, z wielu państw: z Litwy, Łotwy, Czech, Słowacji, Rosji, a nawet z Niemiec. Z Polski byłem tylko ja. Praca nie była ciężka, dobrze płatna, a poza tym większość czasu wszyscy solidarnie ściemniali. Statystycznie połowa czasu pracy, to było obijanie się, spanie po kątach, picie, pykanie w karty, wypady do sklepu itp. Od chwili wejścia Polski do Unii zaczęli przyjeżdżać moi rodacy. Pierwsze ( i najgorsze ), co wszystkich trafiło, to ich chęć wykazania się i pokazania swojej pracowitości. Od pierwszego dnia, nie patrząc, że są w cywilizowanym kraju, gdzie pracuje się " normalnie " zaczęli udowadniać szefowi, że potrafią tą samą pracę wykonać w dwukrotnie krótszym czasie niż inni, za tą samą stawkę. Potem, kiedy szef miał jakaś "akcję" i pytał się, kto zgłasza się na ochotnika, oczywiście "las rączek" podnosili Polacy. To samo działo się w przypadku prośby szefa o zostanie po godzinach. Doprowadziło to do tego, że wszyscy robili cztery dniówki w 8 godzin, zostawali po godzinach, a dodatkowo szef pododawał każdemu obowiązków. I mogłoby się wydawać, że już gorzej być nie może ( Czesi i Niemcy zostawili tą robotę i poszli dalej ), a tu nagle przyjechali Polacy (nie znający języka ) z karteczkami, że zgadzają się pracować... za połowę stawki. Efekt był łatwy do przewidzenia. Albo to samo, co teraz - za połowę stawki, albo do widzenia...