Nie zaniedbywał w tym czasie adorowanej panny. Lucynie imponował fakt ubiegania się o jej rękę kilkanaście lat starszego, przystojnego i ponoć zamożnego mężczyzny. Zamożność Zbigniewa szacowała po prezentach, jakie zwykł jej pozostawiać, po każdych odwiedzinach. O dziwo, rodzice dziewczyny nie mieli nic przeciwko temu, by ich pierwsza córka poszła za rozwodnika. Wesele było huczne i bawiło się na nim pół wsi oblubienicy. Zmiana w życiu była zasadnicza. Do ślubu zamieszkała w nowym, wprawdzie niezbyt wielkim, ale wygodnym domu. Nie musiała pracować zawodowo, a jedynym jej zajęciem miało być podsycanie ogniska domowego. Ponieważ uchodziła za kobietę energiczną, gładko dawała sobie radę z obowiązkami domowymi. Znajdowała nawet czas, by wpaść na ploteczki do sąsiadek. Oczywiście do momentu, kiedy nie powiła pierwszego syna. Zbigniew zawsze marzył o chłopcu, więc uszczęśliwił żonę jeszcze dwoma potomkami. Wzrost obowiązków rodzinnych przypadł na Lucynę, bo mąż zajęty sprawami rodzinnymi i towarzyskimi, nie miał czasu ani cierpliwości do zajmowania się domem. Przykuta do pieluch i garów Lucyna nie raz żałowała, że tak łatwo dała się zaprząc do kieratu. Zbigniew zobowiązany do zdobywania pieniędzy pracował za dwóch. Siłą rzeczy w domu bywał gościem. Nie było go ani w tygodniu, ani w niedzielę, bo wtedy wyjeżdżał z kolegami na polowania. Wprawdzie rezultat owych leśnych wypraw był mizerny, ale miał żyłkę prawdziwego myśliwego i nic nie mogło go powstrzymać od uganiania się za zwierzyną. Nawet młoda i piękna żona. Po kilku latach takich praktyk Lucyna zrozumiała, że przyjdzie jej skapcanieć samej w domu. Zbigniew wymagał bowiem od niej tylko jedzenia i świadczenia małżeńskich obowiązków. Reszta miała być milczeniem, czego ona nie była w stanie zrozumieć. Marzyła o księciu z bajki, a otrzymała zrzędliwego i starzejącego się tyrana. Rychło odkryła jeszcze jedną wadę swego pana i władcy, a mianowicie zazdrość. Po każdej, dłuższej nieobecności w domu zwykł wypytywać dzieci i sąsiadów, czy ktoś aby nie odwiedzał Lucyny, dokąd ona chodziła, z kim i o czym rozmawiała. Ta trudna do zrozumienia podejrzliwość skłoniła kobietę do rozmyślań nad urozmaiceniem sobie monotonnego życia. Od rozterek w niedzielne przedpołudnie dzielił ją już tylko krok od działania. Znajomość z Romanem G. zaczęła się zupełnie niewinnie. Poprosiła go o naprawę uszkodzonego telewizora. Roman miał niezwykłą smykałkę do techniki, toteż naprawa odbiornika nie zajęła mu więcej niż kwadrans. Ponieważ nie chciał przyjąć pieniedzy, Lucyna poczęstowała go kawą i nalewką z wiśni. Chłopców akurat nie było w domu, więc ucięli sobie dłuższą pogawędkę. Uświadomiła ona obojgu jak wiele mają wspólnych poglądów na życie i osobistych fascynacji. Po tej pierwszej wizycie Lucyna zapragnęła częściej widywać Romana i zapraszała go, kiedy tylko mąż zapowiadał wyprawę na łowy. Mężczyzna z sąsiedztwa miał wiele cech, których brakowało Zbigniewowi. Był elegancki, delikatny, opiekuńczy, a przede wszystkim znacznie młodszy od jej życiowego partnera. Trudno więc dziwić się kobiecie, że po analizie wszystkich plusów i minusów, zapałała do sąsiada sympatią, która po kilku miesiącach przeobraziła się w związek uczuciowy. Lucyna świadoma zazdrości męża, tak aranżowała spotkania, by w domu nie było żadnego z chłopców. Najwięcej jednak spotykali się u koleżanki Lucyny, która na czas ich schadzek opuszczała mieszkanie. Oczywiście nie obyło się od rozterek. Z jednej strony miłość do Romana zaprzątała coraz bardziej jej umysł i serce, z drugiej strony mroziło ja poczucie małżeńskiego obowiązku i obawa przed porywczym Zbigniewem, który wielokrotnie zapewniał ją, że zabije każdego gacha, jeśli taki pojawi się u jej boku. Na szczęście - myślała, mąż jest zbyt pochłonięty własnymi zajęciami, by bawić się w detektywa i śledzić każdy jej ruch. Na szczerą rozmowę ze Zbigniewem nie miała ochoty, ani odwagi, tym bardziej, że z góry znała odpowiedź. Dopóki żyć będzie o rozwodzie nie może być mowy. Targana sprzecznościami wykorzystywała każdą chwilę na spotkania z ukochanym. Były one tak częste, że trudno było je ukryć przed znajomymi, którzy niby to przypadkiem odkryli trwający blisko dwa lata romans. Kto wie, jak potoczyłyby się dalsze losy kochanków, gdyby nie przypadek. Kiedyś w gospodzie Zbigniew C. usłyszał mimochodem od podchmielonych kolegów Romana o namiętnych schadzkach z jego żoną. Tego było za wiele. Urażona duma męska natychmiast rozjaśniła umysł. Co prawda nie zrobił po powrocie do domu karczemnej awantury, ale obmyślił dokładnie plan zemsty. Miała ona spełnić się już w następnym tygodniu. Zapowiedział w domu łowy na grubego zwierza, co dla żony miało być przepustką na cały dzień. Zabrał z domu sztucer i myśliwski ekwipunek, ale zamiast do lasu udał się do gospody, gdzie wlał w siebie nieprawdopodobną ilość alkoholu. Miał mocną głowę, więc nie obawiał się zamroczenia umysłu. Przez kilka godzin myślał tylko o jednym - unicestwieniu gacha. Z gospody udał się w pobliże domu, w którym przebywali Lucyna i Roman. Zaczajony w stodole cierpliwie czekał, kiedy kochankowie pojawią się na progu. Wreszcie nadzieje Zbigniewa spełniły się. W drzwiach obserwowanego domu pojawił się zadowolony Roman, za nim szła wiarołomna żona. Nim zdążyli się rozejrzeć na boki padł pierwszy strzał. Pocisk przygotowany na dzika ugodził mężczyznę w pierś, rozrywając ją niczym tekturowe pudełko. Zanim padła na kolana otrzymał jeszcze jeden cios. Zaszokowana kobieta próbowała nachylić się nad kochankiem, kiedy dopadł ją strzał w plecy. Jedyny, ale śmiertelny. Po dokonaniu aktu zemsty Zbigniew wyszedł ze stodoły. Sprawdził czy dobrze wykonał przyjęty plan. Oboje leżeli bez ruchu w kałuży krwi. Nie podnosząc zwłok udał się prosto na posterunek policji z oświadczeniem, że przed chwilą zastrzelił żonę z kochankiem. Na sali sądowej zachowywał się wyjątkowo spokojnie. Nawet nie drgnęła mu powieka, kiedy sędzina odczytała wyrok. Dziesięć lat więzienia miało mu pomóc zmyć ranę w sercu, zadaną podstępnie przez zdradziecką Lucynę. Najbardziej żal mu było chłopców wyjeżdżających do domu dziecka. Artur Zach