O przeinaczeniach i zwyczajnych kłamstwach, od których w filmie się roi, napisano równie wiele jak i o jego "wyjątkowości". Sam Dan Brown, zbiwszy kasę na fikcyjnych dziejach Jezusa, zamierza przerzucić się na pisanie o diable. Ma mu w tym pomóc wędrujący aktualnie po USA abp Emanuel Milingo, który sam zresztą niedługo pewnie zostanie ekskomunikowany. Jednym słowem, wydawało się, że problem "Kodu" mamy z głowy, a tu nagle temat wraca i to wcale nie jako atrakcja sezonu ogórkowego. Dwa miesiące po premierze za obronę Pana Boga atakowanego przez twórców "Kodu" wzięli się dwaj polscy politycy, Ryszard Bender i Czesław Ryszka. Domagają się oni od prokuratury ścigania dystrybutorów filmu za obrazę uczuć religijnych. Wprawdzie akcja panów senatorów to nie pierwszy przypadek zgłoszenia wniosku w oparciu o art. 196 kodeksu karnego, ale za to dość ciekawy: zazwyczaj chodziło o obrazę przedmiotu czci i wiary, politycy zaś chcą, aby prokuratura broniła samego Pana Boga i prawdę o chrześcijaństwie. I to jeszcze nie przed twórcami owych bredni, ale dystrybutorem filmu. Oczywiście, wybrańcy narodu (zresztą jak każdy obywatel) mają prawo demonstrować swoje przekonania czy niezadowolenie, pytanie tylko, czy warto rzucać się z motyką na przysłowiowy księżyc. Choć podzielam ich diagnozę, że film oparty został na "kłamstwie i prowokacji", to jednak uważam, że odwoływanie się do autorytetu wymiaru sprawiedliwości, a więc upatrywanie w autorytecie państwa siły, która ma obronić Pana Boga, jest co najmniej nadmiarem optymizmu i myśleniem rodem z zupełnie innego świata i epoki. Paradoksalnie, marny film zrobił nie tylko wiele złego, ale również sporo dobrego. Złego, bo zamieszał w głowach ludziom nazbyt łatwo wierzącym w spiskową teorie dziejów i na ogół źle lub słabo zorientowanym w prawdziwej historii chrześcijaństwa. Dobrego, bo wywołał wielkie zainteresowanie historycznymi wydarzeniami, samą religią czy zmitologizowaną na kartach książki Dana Browna organizacją Opus Dei. W maju, kiedy film bił rekordy popularności miałem okazję (niestety w amerykańskich telewizjach) śledzić niemal codziennie kilka ciekawych i bardzo fachowo przygotowanych programów zajmujących się poruszaną w filmie tematyką. Chyba nigdy wcześniej nie widziałem tak znakomitych programów dokumentalnych czy wręcz nawet edukacyjnych, w których wydarzenia i postacie opisane w popkulturowej papce przez Dana Browna były poddawane rzetelnej historycznej, biblijnej, a nawet literackiej krytyce. Dodam, że na ogół autorami tych programów wcale nie byli tylko katolicy, a nawet chrześcijanie, za to nie brakowało przedstawicieli renomowanych uniwersytetów czy znanych dziennikarzy. Co więcej, opowiadał mi jeden z członków Opus Dei, że w okresie premiery filmu liczba telefonów i maili oraz zgłoszeń pochodzących od ludzi zainteresowanych działalnością tej organizacji wzrosła kilkukrotnie. Podobne sytuacje miały miejsce także w innych krajach. Jak widać, Pan Bóg z przypadkami typu "Kod Leonardo da Vinci" jakoś sobie umie poradzić. Na ogół bez pomocy ze strony prokuratorów czy sądów.