- Najmocniej zapadła mi w pamięć kobieta, która wyglądała jak babcia. Przez 37 lat była bita. Mąż rzucał jej w twarz zamrożonym kurczakiem i wszystkim, czym dało się zrobić krzywdę. Gdy ostatnie dziecko wyszło z domu, chciała popełnić samobójstwo, ale awantura potoczyła się tak, że zabiła męża, swojego oprawcę - wspomina Daria Górka, autorka książki "Aż do śmierci". To zapis poruszających rozmów z kobietami, które po wielu latach życia w przemocowych związkach, zabiły swoich oprawców. Karolina Świdrak, Interia.pl: Skąd pomysł, by napisać książkę o mężobójczyniach? Daria Górka: Pierwszy raz z kobietą mającą podobną historię zetknęłam się, realizując materiał dla stacji TVN. Na rozmowę jechałam do więzienia. Myślałam, że spotkam się z morderczynią, tymczasem zobaczyłam osobę bardzo zagubioną, zmęczoną życiem, smutną. W dodatku blondynkę w różowym sweterku, która swoją aparycją zupełnie nie odpowiadała stereotypowi, jaki miałam w głowie. Gdy opowiadała mi historię swojego życia, okazało się, że do przemocy - do tego zabójstwa - doszło w Tczewie, moim rodzinnym mieście. Mało tego, działo się to w mieszkaniu nad cukiernią, w której, jako mała dziewczynka, kupowałam lody. Ten splot zdarzeń sprawił, że trudno mi było zapomnieć o tej historii. Miałam poczucie, że obok nas dzieją się tak straszne rzeczy, ale nikt o nich nie mówi ani nie pisze. Czy trudno było namówić bohaterki książki na rozmowę? Starałam się przekonać osadzone, że swoje historie mogą opowiedzieć innym kobietom w podobnych sytuacjach - ku przestrodze. Bardzo zależało mi na pokazaniu tych wszystkich mechanizmów, które powodują, że kobieta doprowadzona do ostateczności na chwilę z ofiary zmienia się w sprawcę przemocy. Wiedziałam, że jeśli namówię te kobiety na rozmowę, pomogę innym ludziom zrozumieć ich motywacje, pokażę, że przemoc rodzi przemoc, że one zostały doprowadzone na skraj desperacji. I mam wrażenie, że one właśnie dlatego ostatecznie godziły rozmawiać. Wspomniała pani o drobnej blondynce w różowym sweterku. Jestem ciekawa pani osobistego wrażenia na temat kobiet, z którymi pani rozmawiała. Jakie były? Na pewno nie są to kobiety, które w naszym wyobrażeniu mogłyby zabić. Nie są to femme fatale ani silne osobowości, które mają w sobie zło. Absolutnie nie. Są zagubione i mają świadomość, że źle pokierowały swoim życiem. One cały czas nie wyszły z roli ofiary, w końcu przez wiele lat żyły w mechanizmach przemocowych, doświadczały agresji. Tylko na chwilę stały się sprawcą przemocy, co sprawia, że podczas pobytu w więzieniu ich kondycja psychiczna jest tak bardzo dramatyczna. Na każdym kroku, w każdym zdaniu i słowie żałują tego, co zrobiły. Czułam, że moje rozmówczynie bacznie obserwują mnie i to, jak reaguję na ich opowieści. Gdy opowiadały mi o samym momencie zabójstwa albo tłumaczyły, że już do końca życia będą miały krew na rękach, miałam wrażenie, że spodziewają się potępienia z mojej strony. Ale ja nie poszłam tam, by kogokolwiek potępiać. Chciałam zrozumieć ich historie i opowiedzieć je. Naprawdę żadna z tych kobiet nie wyglądała jak ktoś, kto mógłby zabić. Czasami chciałam po prostu je przytulić, często też zastanawiałam się, jak to się stało, że znalazły się w takim miejscu. Wspomniałam już, że jedna z bohaterek książki przypominała mi babcię. Jej fizyczność w żaden sposób nie pasowała do więzienia. To była najstarsza z moich bohaterek, miała ponad 60 lat. Opowiadała mi o tym, że powinna bawić wnuki, że ma bypassy, że czuje się staro i powinna znajdować się w zupełnie innym miejscu. Te rozmowy były dla nich formą terapii czy raczej przejawem niezdrowego zainteresowania? Czułam, że traktują je jak jakąś formę oczyszczenia, okazję, by wyrzucić z siebie te straszne historie. Fakt, że byłam kompletnie obcą osobą, ułatwiał sprawę. Wiele bólu sprawiał im powrót do bolesnych przeżyć, ale miały w tych opowieściach swój cel. One już przez to przeszły i czasu nie cofną, ale być może opowiadając to wszystko, mogą kogoś uratować, kogoś, kto jest w podobnej sytuacji jak one. Czy były do siebie w jakiś sposób podobne? Pochodziły z podobnych środowisk? Kobiety, z którymi ja rozmawiałam, nie były ani najlepiej wykształcone, ani najbogatsze. Raczej takie, które na poziomie edukacji - czy w ogóle na poziomie dorastania - nie miały zbyt dobrych wzorców. W większości, choć nie zawsze, spotykały się z przemocą w domu, później - w pracy czy w szkole - raczej się nie spełniały. Nie była to wykwalifikowana kadra menadżerska, co nie znaczy, że przemoc i tego typu zabójstwa nie zdarzają się w tzw. wyższych sferach. Ludzie, którzy zajmują się na co dzień pracą z osobami dotkniętymi przemocą, bardzo nie lubią, gdy mówi się o niej tylko w kontekście środowisk patologicznych i najniższych warstw społecznych. Absolutnie tak nie jest. Ja sama próbowałam docierać do lepiej wykształconych czy bogatszych mężobójczyń, ale one nie chciały ze mną rozmawiać, bo bały się, że ktoś może rozpoznać ich historie. Mimo że zagwarantowałam im anonimowość, uważały, że mają za dużo do stracenia. Która z tych historii panią osobiście najmocniej poruszyła? Historia tej najstarszej kobiety. Przez 37 lat była bita. Mąż rzucał jej w twarz zamrożonym kurczakiem i wszystkim, czym tylko dało się zrobić krzywdę. Pokazywała mi blizny po tych pobiciach i opowiadała, jak długo trwała w tym wszystkim - dla dzieci, bo bardzo jej zależało, żeby miały rodzinę i żeby każde ukończyło studia, co faktycznie się udało. Nie mogłam tego zrozumieć. Jak można wytrzymać 37 lat w związku, w którym od kogoś, od kogo powinnaś dostawać miłość, dostajesz po twarzy? Jak można znieść aż tyle? Ona to właśnie tak tłumaczyła: dla dobra dzieci, w imię rodziny itd. Na początku trwała z oprawcą, bo nie miała dokąd odejść i za co się utrzymać. Ale później wyjeżdżała za granicę, pracowała, dobrze zarabiała, to ona była w rodzinie osobą z pieniędzmi, więc miała możliwość się usamodzielnić. Dlaczego tego nie zrobiła? Mechanizmy przemocowe trzymały ją przy mężu. Aż w końcu wyprowadziło się ostatnie dziecko. Chciała popełnić samobójstwo, ale awantura potoczyła się tak, że zabiła męża. Więcej informacji o książce "Aż do śmierci" przeczytasz tutaj.