"Człowiek, któremu zostało jeszcze sześć tygodni życia, czuje niepokój. Marszczy brew, co zwykł czynić po wielokroć każdego dnia, i wychodzi z gmachu Kapitolu, którego budowa dobiega końca. Jest wyczerpany, niemal odrętwiały. W deszczu i błocie po kostki pięćdziesięciotysięczny tłum złożony z kobiet i mężczyzn czeka, by zobaczyć, jak Abraham Lincoln będzie składał przysięgę rozpoczynającą jego drugą kadencję. Wiceprezydent Andrew Johnson wygłosił właśnie pełną złości, dwudziestominutową, chaotyczną tyradę, w której odsądzał Południe od czci i wiary. Johnson był wyraźnie podpity, świadczył o tym zarówno jego nieskładny wywód, jak i czerwona twarz. Zgromadzeni byli zaszokowani i zażenowani jego zachowaniem" - czytamy w książce Martina Dugarda i Billa O'Reilly. "Teraz na mównicy staje Lincoln. Wygłasza znakomitą przemowę wzywającą do ponownego zjednoczenia. Atmosfera ulega zmianie. Słuchaczy przepełnia nadzieja i optymizm. Prezydent z pokorą wypowiada słowa: 'Nie kierując się złością wobec nikogo, lecz miłosierdziem wobec wszystkich oraz przywiązaniem do prawa objawionego nam przez Boga, starajmy się ze wszystkich sił dokończyć nasze dzieło, zaleczyć rany narodu, oddać hołd każdemu, kto poległ na polu bitwy, otoczyć opieką wszystkie wdowy i sieroty, zrobić wszystko, co w naszej mocy, oraz pielęgnować sprawiedliwy i trwały pokój między nami i wszystkimi narodami'" - piszą. Wiedział, że musi zginąć "Mimo wyczerpania mówca jest charyzmatyczny i z każdym słowem nabiera nowej energii. Nagle przez chmury przedzierają się promienie słońca, oświetlając wysoką sylwetkę na pozór spokojnego Lincolna. Wystarczyłoby się jednak przenieść niecałe dwieście kilometrów dalej, do położonego w Wirginii węzła kolejowego Petersburg, by marzenia o spokoju prysły w jednej chwili. Armia konfederatów, dowodzona przez generała Roberta E. Lee, od ponad dwustu pięćdziesięciu dni pozostaje uwięziona w mieście przez wojska Unii. Na czele unionistów stoi generał Ulysses S. Grant. Ludzie generała Lee nie mają zamiaru się poddać, mimo że muszą gnieździć się w okopach, a jedynym pożywieniem są dla nich szczury i surowy boczek. Ich dowódca przygotowuje plan wymknięcia się z miasta i ucieczki na południe, do Karoliny Północnej i dalej do Południowej. Jeżeli mu się uda, modlitwa Lincolna o ponowne zjednoczenie stanów Ameryki może nie zostać wysłuchana. Ameryka nadal będzie podzielona na Północ i Południe - Stany Zjednoczone Ameryki i Skonfederowane Stany Ameryki" - czytamy. "Inauguracyjne przemówienie Lincolna to występ godny wielkiego aktora dramatycznego. Gdy unosi prawą dłoń, nie wie, że zaledwie kilka kroków dzieli go od jednego z najsłynniejszych artystów scenicznych Ameryki - Johna Wilkesa Bootha. Aktor jest zelektryzowany słowami prezydenta, z pewnością jednak nie o takie wrażenie chodziło Lincolnowi... Dwudziestosześcioletni Booth, który wychował się w Maryland, to doprawdy wyjątkowy młodzieniec. Natura obdarzyła go zawadiackim uśmiechem i ujmującym spojrzeniem. Przystojny, błyskotliwy, dowcipny, czuły, pełen charyzmy potrafił uwieść niemal każdą kobietę, z czego zresztą skwapliwie korzystał. Trudno się dziwić, że jako aktor odniósł sukces na broadwayowskiej scenie. Obok stoi jego zmysłowa narzeczona. Jej ojciec, piastujący urząd senatora, nie ma zielonego pojęcia o potajemnych zaręczynach córki z komediantem, wobec którego może czuć co najwyżej pogardę" - piszą autorzy. Pielęgnował w sobie patologiczną nienawiść "Lucy Hale i John Wilkes Booth tworzą piękną parę, która bryluje na salonach. Każde z nich przywykło, że budzi zachwyt u płci przeciwnej. Jednak nawet narzeczona nie wie, że jej ukochany jest zwolennikiem konfederatów i pielęgnuje w sobie patologiczną nienawiść do Lincolna i Północy. Nie ma też pojęcia, że zgromadził wokół siebie grupę doświadczonych konspiratorów, którzy mają mu pomóc w obaleniu prezydenta. Spiskowcy mają broń, pieniądze i precyzyjny plan działania. Na tym etapie przyświeca im jedno hasło - cierpliwość. Kiedy Booth stoi w cieniu Kapitolu, moknąc w waszyngtońskiej mżawce, przepełnia go niepohamowana wściekłość i poczucie niesprawiedliwości. Jest człowiekiem impulsywnym i skłonnym do melodramatycznych gestów. Tuż przed przemówieniem, gdy prezydent wyszedł na Wschodni Portyk, młody aktor całkowicie zapomina o starannej konspiracji. Nie ma pistoletu ani noża, rzuca się więc w kierunku Lincolna z gołymi rękami. Zostaje jednak powstrzymany przez funkcjonariusza waszyngtońskiej Metropolitan Police, w której notabene służy wielu sympatyków Konfederacji. John William Westfall łapie Bootha mocno za ramię i odciąga do tyłu, a ponieważ aktor stawia opór, uchwyt zaciska się jeszcze mocniej. Policjant, podobnie jak wszyscy mieszkańcy miasta, wie, że niektórzy dybią na życie Lincolna. Są i tacy, którzy twierdzą, że zamach na życie prezydenta to tylko kwestia czasu i że dla Lincolna w zasadzie nie ma ratunku. Westfall nie aresztuje jednak Bootha, a nawet go nie przesłucha. Bez mrugnięcia okiem przyjmuje wyjaśnienia, że aktor się potknął. Wie, że aresztowanie tak popularnej postaci mogłoby oznaczać poważne kłopoty..." - czytamy w książce Dugarda i O'Reilly. "Zło nie zna granic ani kordonów" "Booth musi jednak zrobić swoje. Gdy słucha przemówienia Lincolna, aż kipi z wściekłości. Piękne, poetyckie zdania podsycają jego gniew. Widok czarnych twarzy, które wręcz promienieją na słowa prezydenta, wywołuje u niego mdłości. O tak, jeszcze ma coś do zrobienia. Żądza strącenia tego mężczyzny z 'tronu' staje się obsesyjna. Coś do zrobienia ma też i Lincoln. Układa ambitne plany na drugą kadencję. Wie, że na uzdrowienie umęczonego wojną narodu będzie musiał poświęcić całe cztery lata, a może i więcej... To jednak najważniejszy cel. Będzie do niego dążył z całą swą determinacją i niezłomnością. Nic nie może stanąć mu na drodze do realizacji tych planów. Ale zło nie zna granic ani kordonów. A to zło, które zawisło nad głową Abrahama Lincolna, ma potężną moc..." - piszą autorzy. Więcej w książce "Zabić Lincolna. Szokujący zamach, który zmienił Amerykę".