Pełnomocnik rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn na konferencji poświęconej przemocy wobec kobiet w Sztokholmie miała powiedzieć m.in., że katolicka w przeważającej mierze Polska ma problemy ze zjawiskiem stosowania przemocy wobec kobiet, bo "katolicyzm nie wspiera bezpośrednio, ale też nie sprzeciwia się przemocy wobec kobiet". I zaczęło się. Pani minister została zaatakowana ze wszystkich stron. PiS zażądał jej odwołania za głoszenie poglądów "w dużym stopniu opartych na nienawiści do chrześcijaństwa". Zbigniew Kuźmiuk z PSL przekonywał, że wypowiedź Środy jest "obraźliwa dla Kościoła katolickiego i katolików", zaś Sylwester Chruszcz z Samoobrony, że minister "obraziła nie tylko katolików w Polsce, ale i na całym świecie". Z kolei według Bronisława Komorowskiego (PO) Środa "przekroczyła dobry smak, minęła się z prawdą i zaszkodziła Polsce". Zadziwia jednomyślność i emocjonalność tonu tej fali krytyki, w której nie może chodzić wyłącznie o próbę zaistnienia w mediach i zbicia kapitału politycznego na obronie Kościoła oraz uczuć wierzącego elektoratu. Oburzeniu polityków trudno odmówić autentyczności, która swoją siłę czerpie z zakorzenionego w polskim życiu publicznym przekonania, że Kościoła i wszystkiego, co z nim związane, krytykować nie tyle nie wolno (bo tego otwarcie nikt nie przyzna), co w każdym razie nie wypada. Dzięki temu zwyczajowemu tabu każdą krytykę (czy to Kościoła jako instytucji, czy to samych duchownych, czy wreszcie - tu tabu jest najsilniejsze - papieża) łatwo nazwać atakiem i uciąć w ten sposób wszelką rzeczową dyskusję. Trzeba przy tym zaznaczyć, że podobną praktykę stosują często nie sami duchowni, ale ich obrońcy - katoliccy politycy czy zaangażowane media - którzy nieraz bardziej w ten sposób Kościołowi szkodzą, niż pomagają. Takich obrońców znalazł Kościół i tym razem. Politycy krytykujący min. Środę akcentowali obrazę uczuć religijnych i Kościoła, ale nie próbowali podejmować dyskusji i przedstawiać argumentów. Wręcz histerycznie zareagował "Nasz Dziennik": "Jak zdążyliśmy zauważyć, po 1989 roku zapanowała u nas moda na głośne wypowiadanie się przeciwko Kościołowi katolickiemu. Przy każdej okazji oskarża się go niemal o wszystko: fundamentalizm, antysemityzm, nietolerancję, ksenofobię, szowinizm, faszyzm", a teraz do tej mody dołączyła "feministyczna propaganda" minister Środy - grzmiał w piątek na łamach gazety Sebastian Karczewski. Zgoda, że stanowisko tego dziennika reprezentuje poglądy tylko części katolików i hierarchów Kościoła. Ale tym razem niefortunna wypowiedź przytrafiła się też bp. Tadeuszowi Pieronkowi, który stwierdził, że słowa pani minister to "powrót do odgrzewanych kotletów zagorzałych feministek". Znów ten sam schemat. Żadnych argumentów, tylko odbicie piłeczki. A wystarczyło powiedzieć choćby kilka słów o tym, co Kościół robi dla ofiar przemocy domowej, pokazać, w jaki sposób walczy się z tym zjawiskiem czy formami myślenia, które do niego prowadzą. Ta wrażliwość na niepochlebne opinie nie jest w Polsce ani w Kościele problemem nowym. Warto w tym miejscu przypomnieć oburzenie, jakie w oświeconym wieku XVIII wywołał Ignacy Krasicki - nie kto inny jak biskup - swoją "Monachomachią", która była książką ostro piętnującą grzechy życia zakonnego. Duchowni i bogobojni czytelnicy byli oburzeni, zaś biskup ripostował, że "prawdziwa cnota krytyk się nie boi". I trudno o lepszą puentę... Paweł Jurek