Pierwszy raz w Himalajach byłem mając roczek. Mój tata przygotowywał się wtedy do swojego wyjazdu na treking w rejonie Everestu. Każdego dnia wkładał mnie do plecaka i biegał w górę i w dół po schodach naszego piętnastopiętrowego wieżowca. Wiśnia Senior był w Himalajach jeszcze przed narodzinami Juniora. Byliśmy więc obciążeni genetycznie. Oczywiście mogliśmy z tym walczyć. Tylko po co?! 25 września 2007 roku, kilka minut po 8 rano, spotkaliśmy się z Wojtkiem i Wiśnią na lotnisku w Warszawie. Po kilku miesiącach snucia planów, czytania, sprawdzania, załatwiania i dowiadywania się nadszedł czas, by przejść od słów do czynów. Czas, żeby pojechać w Himalaje! Już na wstępie spotkały nas małe problemy - powiedzmy - techniczne. Lot z Warszawy do Helsinek opóźnił się na tyle, że nasz kolejny samolot - do Delhi - zdążył odlecieć bez nas. W związku z tym wyszukano nam alternatywne połączenie - z Helsinek przez Bombaj do Delhi, a dalej już zgodnie z planem do Katmandu. Pomijając to, że raz tylko cudem zdążyliśmy na lot (zarówno w Bombaju, jak i w Delhi zmienialiśmy terminale); musieliśmy biegać (dosłownie i szybko) po lotnisku w Bombaju, by zdobyć podpis menedżera Indian Airlines, i to, że tylko dzięki naszej czujności nie zostaliśmy pozbawieni (dwukrotnie!!) biletów powrotnych - to nasza podróż przebiegła bardzo spokojnie. Szczęśliwie, po mniej więcej dobie od wylotu z Polski, wylądowaliśmy w stolicy Nepalu. W Katmandu zostaliśmy tylko jeden dzień, w czasie którego załatwiliśmy niezbędne formalności związane z trekingiem. Następnego ranka siedzieliśmy już w autobusie do Dumre. No, może nie do końca W, a raczej NA autobusie. Jazda na dachu jest w Nepalu czymś równie normalnym jak jedzenie rękoma czy powszechne plucie "od serca" przez przedstawicieli obu płci gatunku ludzkiego. W Dumre wsiedliśmy w lokalny autobus (znaczy, że ponad 30-letni wrak marki Tata, z kozą w środku), tym razem do Besisahar - miasteczka, z którego rozpoczyna się szlak dookoła Annapurny. Pierwszy dzień naszego trekingu był jednocześnie ostatnim dniem szalejącego monsunu. Ze względu na ulewny(!) deszcz, zdecydowaliśmy się podjechać kilka kilometrów do wsi o wdzięcznej nazwie Bhulbhule. Dalej drogi już nie ma. Stąd, przez kolejne 25 dni, szliśmy już pieszo, niemal codziennie niosąc 18-20 kg plecaki. Dosłownie godzinę po wyruszeniu spotkała nas wątpliwa przyjemność skąpania się w nurcie Marsyandi. Wody było tyle, że rzeka zabrała kawałek ścieżki. Wieczorem deszcz przestał padać, a widząc poranne słońce Nepalczycy zapewnili nas, że monsun się skończył. Przez kolejne 3 dni szliśmy pośród pól ryżowych, stopniowo zdobywając wysokość, mijając malownicze wioski, dziesiątki wodospadów, kilkanaście razy przekraczając szumiącą w dole rzekę po wiszących mostach linowych. Codziennie zdobywaliśmy też nowe doświadczenia związane z nepalską kuchnią, obyczajami oraz pogodnymi i serdecznymi ludźmi. Czwartego dnia marszu naszym oczom ukazał się masyw Manaslu - pierwszego z trzech ośmiotysięczników, które było dane nam zobaczyć. Jednocześnie szliśmy wzdłuż Oble Dome, niezwykle imponującej góry, świętej dla buddystów. Jakby tego było mało, po południu wyrósł przed nami wierzchołek Annapurny II (7939 m n.p.m.). Przez kilka następnych dni szliśmy wzdłuż masywu tej wspaniałej góry, jednej z piękniejszych na całej trasie. Na jeden dzień zeszliśmy z głównego szlaku i wybraliśmy alternatywną, wyższą i trudniejszą drogę (przez Upper Pisang). Warto było się jednak pomęczyć, ponieważ widoki były fenomenalne. Aby uniknąć bardzo niebezpiecznych powikłań (czasem śmiertelnych) będących rezultatem choroby wysokościowej, przeprowadziliśmy podręcznikową wręcz aklimatyzację. W najprostszych słowach - chodzi o to, aby przyzwyczaić organizm do zmniejszonej ilości tlenu w powietrzu. Jednego dnia podeszliśmy 1000 metrów nad jeziora lodowcowe (położone na wysokości 4600 m n.p.m.). Wiśnia z Wojtkiem wykorzystali atut ciężkich butów i weszli na pobliski ośnieżony "pagór". Okazało się potem, że ten "pagór" miał 4987 m wysokości i był wyższy od Mont Blanc! Druga wycieczka aklimatyzacyjna była dłuższa. Chcieliśmy dojść do najwyżej położonego jeziora na świecie - Tilicho Lake, na wysokości 4900 m n.p.m. Niestety, ze względu na wiszące chmury i całkowity brak widoków doszliśmy tylko do Tilicho Base Camp, dosłownie 3 godziny drogi przed jeziorem. Na szczęście nasze organizmy dość dobrze przystosowały się do nowych warunków, chociaż osobiście 2-3 razy myślałem, że wyjdę z siebie i stanę obok, gdy ból głowy rozsadzał mi ją od środka. Tak czy siak, proces aklimatyzacyjny to nie jest coś, co tygryski lubią najbardziej... Wśród osób wyruszających z High Campu na Thorong La i schodzących zaraz potem do położonego 1600 metrów niżej Muktinath utarło się przekonanie, że konieczne jest bardzo wczesne wyjście. Najwięcej turystów wyrusza przed 5 rano, idąc pierwszą godzinę przy świetle czołówek. Kiedy więc o 7 rano obudził nas właściciel hotelu, był mocno zaskoczony, gdy powiedzieliśmy mu, że nam się nie spieszy i chcemy spać dalej. O 8:30 był jeszcze bardziej zdziwiony... Ostatecznie wyruszyliśmy o 10:30, a o 16 byliśmy już w jednym z hoteli Muktinath. Po tygodniu spędzonym na większych wysokościach, gorący prysznic był tym, czego potrzebowaliśmy. Jakby tego było mało, zjedliśmy stek z jaka. Może i był żylasty, ale tego smaku nie zapomnę do końca życia! Samo Muktinath jest wyjątkowe. Mieści się tu bowiem kompleks świątyń, zarówno buddyjskich, jak i hinduistycznych. Niektóre są na tyle święte, że wyznawcy tych religii często przychodzą do nich pieszo z samych Indii! Słowa uznania, zwłaszcza dla staruszek idących boso... Krajobraz po drugiej stronie przełęczy był zdecydowanie inny, bardziej pustynny i surowy. W takiej scenerii szliśmy kolejne 2 dni, schodząc wzdłuż rzeki Kali Gandhaki. Cały czas wiał silny wiatr (oczywiście prosto w twarz). Po drodze minęliśmy kilka ciekawych wiosek, na czele z dawną twierdzą Jharkot, bramą Upper Mustangu - Kagbeni, oraz miasta Jomsom i Marphę. Kilka razy otwierały się też świetne widoki, głównie na pasmo Nilgiri. Sama droga często nam się dłużyła, a to ze względu na to, że szliśmy niemal cały czas drogą, którą co jakiś czas przejeżdżały jeepy i motory. W końcu krajobraz wrócił do normy (pojawiły się z powrotem drzewa i pola ryżowe), a na horyzoncie pokazały się wreszcie masywy Annapurny I (8091 m n.p.m.) i Dhaulagiri (8167 m n.p.m.). Dalsza droga na kluczową na naszej trasie przełęcz Thorong La (5416 m n.p.m.) przebiegała bez przeszkód i zgodnie z planem. Prawdziwą wysokogórską przygodę przeżyliśmy 12 października. Wyruszyliśmy o 6 rano z Base Campu pod Thorong La i po 40 minutach dotarliśmy do High Campu, na wysokość 4800 m. Zostawiliśmy bagaże w pokoju i ruszyliśmy na - jak to mówiliśmy - rekonesans. Szybko podeszliśmy kolejne 600 metrów i w półtorej godziny dotarliśmy na Thorong La - mającą 5416 m n.p.m. przełęcz, która dla większości turystów jest najwyższym punktem trekingu. Dla nas była tylko punktem wyjścia na górujący nad nią Thorong Peak (ok. 6200 m n.p.m.). Ze względu na zalegające masy śniegu, droga była dość męcząca i nużąca. Powyżej 6000 metrów co kilkanaście kroków konieczne były krótkie postoje na zebranie sił i wyrównanie oddechu. Mimo tych "niedogodności" szczyt został ostatecznie zdobyty! Ostatnim górskim celem naszego wyjazdu było dojście do Annapurna Base Camp, nazywanego Południowym Sanktuarium Annapurny. Jest to miejsce na wysokości 4200 m n.p.m., ze wszystkich stron otoczone imponującymi szczytami. W drodze do Annapurna Base Camp nabraliśmy tempa i skróciliśmy wszelkie możliwe czasy o połowę. Chyba chcieliśmy już wrócić do cywilizacji. Nie obyło się jednak bez przygód. W okolicach bardzo popularnego punktu widokowego - Poon Hill, zaliczyliśmy bliskie spotkanie z maoistami. Chłopakom zachciało się komunizm wprowadzać... Nie no, gratulacje... Kilku młodych Nepalczyków (bez mundurów, bez broni, za to z propagandowymi ulotkami) zbierało "datki" na kampanię przed wyborami do parlamentu. Jeśli się chciało przejść dalej szlakiem, trzeba było wpłacić "dotację". Ostatecznie zapłaciliśmy po 200 rupii od osoby (ok. 3 dolarów), zrobiliśmy im kilka zdjęć i poszliśmy w swoją stronę. Droga do Sanktuarium wiedzie głównie przez dżunglę i las rododendronowy. Widoki otwierają się dopiero na samym końcu. Na trasie mija się ciągle grupki turystów. Ludzi było tylu, że wręcz przestaliśmy mówić zwyczajowe "hello" i "namaste"! Samo Annapurna Base Camp to cztery hotele, zastawione pole namiotowe i boisko do siatkówki. No i widoki. Niesamowite! Najbardziej imponujące były Annapurna South i Machhapuchhare. Do tego dochodzi około 10 szczytów, na czele z Annapurną I. Niemal wszystkie mają ponad 7 tysięcy metrów. Stojąc na wysokości 4200 m i tak trzeba dość mocno zadzierać głowę, a bliskość tych szczytów jest powalająca. :) Ostatnie dwa dni na szlaku wędrowaliśmy na przemian przez dżunglę i wśród tarasów ryżowych. Byliśmy wciąż pełni wrażeń, a jednocześnie chcieliśmy jak najszybciej zejść do cywilizacji. Z gór zjechaliśmy autobusem (znowu na dachu) do Pokhary - jednego z większych miast Nepalu, najbardziej (po Katmandu) popularnego wśród turystów. W Pokharze nie ma prawie nic ciekawego jeśli chodzi o budowle czy świątynie. Setki tysięcy ludzi ciągną tu każdego roku ze względu na jezioro Phewa, widok na Himalaje, ale głównie ze względu na spokojny charakter tego miasta. Z Pokhary, po trzech dniach pobytu, pojechaliśmy do Katmandu. Co za tym idzie - przeżyliśmy najbardziej niebezpieczny fragment podróży - jazdę starym autobusem po dziurawej drodze nad samą przepaścią, bez poszanowania jakichkolwiek norm zachowania się na drodze. W stolicy zamieszkaliśmy w tym samym hotelu, co po przyjeździe z Polski. Za pokój z łazienką i telewizją z HBO płaciliśmy po 3 dolary za osobę. W ciągu trzech dni, które spędziliśmy w Katmandu, zwiedziliśmy zarówno samo miasto, jak i przylegające do niego Patan i Baghtapur. Najwięcej zabytków zlokalizowanych jest na placach (Durbar Square) poszczególnych miast (coś jak nasz Stary Rynek, tylko koziołków nie ma:) ). Niektóre budowle mają po kilkaset, a nawet ponad tysiąc lat, więc naprawdę można poczuć się jak w innym świecie. Po trzech dniach mieliśmy już dość Katmandu. Panuje tam nieustanny hałas (głównie klaksonów), powietrze jest straszliwie zanieczyszczone przez masy samochodów i motorów, a do tego z każdej strony biednego turystę "atakują" sprzedawcy wszystkiego i niczego. Z Nepalu wylecieliśmy 31 października. Droga powrotna przebiegła bez problemów i nie potrzebowaliśmy żadnych dodatkowych połączeń. Wyjeżdżaliśmy pełni zachwytu. Zachwytu ludźmi, inną kulturą i obyczajami, dobrym jedzeniem. I przede wszystkim - górami. W naszych głowach powstało przekonanie równe pewności, że nie była to nasza ostatnia wizyta w Nepalu. My tam jeszcze wrócimy! :) Powrót do rzeczywistości. Minął tydzień od naszego przyjazdu. Powoli przywykamy do prawostronnego ruchu ulicznego, codziennych zajęć, do tego, że NIE jeździ się na dachu tramwaju, NIE targuje się z panią w warzywniaku i NIE pije się ozonowanej wody pływając w basenie na Morasku (piliśmy taką przez 3 tygodnie). Nie jest łatwo, ale stopniowo dajemy radę. Oczywiście, doceniamy jeszcze bardziej wszelkie zdobycze cywilizacji. Co chwilę przypominamy sobie różne sytuacje i fantastyczne widoki, jakie mieliśmy w trakcie trekingu. I coraz śmielej kombinujemy, dokąd pojechać następnym razem! :) Michał Unolt Za aprobatą: Wojtka Ogorodowczyka Jędrka Wiśniewskiego Na stronie http://blog.7tonlnu.pl/kategoria/podrozniczo/himalaje/ stopniowo publikowany jest dziennik pisany przez Wojtka. Na przełomie listopada i grudnia zorganizujemy pokaz zdjęć z wyjazdu. Szczegóły podamy na stronach portalu tutej.pl Wyprawa pod patronatem medialnym portalu tuTej.pl MU Wiadomość pochodzi z portalu Tutej.pl