Katarzyna Pawlicka, Interia: Oświęcim jest ładnym miastem? Marcin Kącki: - Tak, z perspektywy turystycznej. Ma dwie rzeki: Sołę i Wisłę. Wzdłuż pierwszej, która dzieli miasto, są spacerowe bulwary, które wiosną latem i jesienią - jesienią to już czysty impresjonizm - wyglądają przepięknie. Rynek jest niestety betonowym placem. Drzewa wycięto na modłę wielu współczesnych ryneczków w małych miastach, czego kompletnie nie rozumiem. Elementem odczarowującym jest na pewno inwestycja w kwiaty: wiszą w wielkich donicach, zdobią ronda, które tutaj są chyba najpiękniejsze w Polsce. To wszystko są pomysły na odczarowanie przeszłości, zachętę, by pojawili się tu wreszcie turyści. Ale przyznam, że nie chciałbym być rzecznikiem prasowym urzędu miasta w Oświęcimiu. Miastu nie wypada się nawet reklamować na zapałkach. Piszesz o tym, że każde hasło reklamowe w zderzeniu z historią Oświęcimia nabiera dodatkowego, często niechcianego, kontekstu. - W Oświęcimiu wszędzie jest ironia. Też wstydziłem się swoich skojarzeń, np. przy tabliczce "Uwaga! Zły pies" z owczarkiem, napisach "najtańszy gaz w mieście" czy "chemia z Niemiec", albo komunikacie "Achtung! Zug" na dworcu. I to jeden z problemów miasta: że jest skazane na ironię i dwuznaczność. Paradoks polega też na tym, że z dwóch milionów turystów przyjeżdżających co roku do muzeum, tylko kilka tysięcy wchodzi do miasta. Może po wizycie w Muzeum Auschwitz-Birkenau chcą jak najszybciej wsiąść do autokaru, uciec, pomilczeć. - Właśnie. Czy można coś zrobić, żeby zobaczyli, że obóz jest na terenie miasta, które żyje? I ma też 800-letnią historię, daleko sięgającą przed II wojnę światową. Mniej więcej połowę społeczności Oświęcimia stanowili kiedyś Żydzi. Widać w mieście ślady ich obecności? - W książce opisuję historię kamienicy Jakoba Haberfelda, producenta wódek i likierów z okresu przedwojennego. Przez lata niszczała zapomniana, potem przejęli ją gangsterzy, a na koniec zaczęła sypać się ludziom na głowy, więc zdecydowano o jej zburzeniu. Jej historia, to opowieść o degradacji resztek pamięci pożydowskiej i jej wyparciu. Gdyby nie ludzie tacy jak Tomasz Kuncewicz z Centrum Żydowskiego, które nie ma nic wspólnego z muzeum, a jest inicjatywą oddolną, tej pamięci nie byłoby wcale. Nie wszyscy mieszkańcy wiedzą o przeszłości Oświęcimia. A może nie chcą wiedzieć? - Niestety, nie wszyscy są świadomi, że to było przed wojną miasto w połowie żydowskie. Są tacy, którzy po prostu bardzo chcą zapomnieć o historii. Ale to jest problem ogólnopolski, o którym pisałem też w książce "Białystok. Biała siła, czarna pamięć". - Nie chcą też pamiętać, bo czasami się boją. W latach 90. w Oświęcimiu powstało Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Izraelskiej, założone przez kolejnego pasjonata, Mirosława Ganobisa. Szybko je rozwiązano, a założyciel został dosłownie zdeptany przez lokalnych radnych w obawie przed żydowskimi roszczeniami względem kamienic. Dzisiaj tożsamość ideowa oparta na jednoznacznym wskazaniu wroga rośnie w siłę. Wzmacnia się potrzeba zapomnienia i kreowania sztucznej wizji Polski, w której nigdy nie było żadnych mniejszości. Ale pasjonatów, robiących wszystko, by ocalić pamięć o przeszłości jest w Oświęcimiu więcej. Rozmawiałeś też z tymi, którzy zbierają wszelkie możliwe pamiątki z okresu wojny. - Fascynujące, jak wielu jest w Oświęcimiu ludzi zajmujących się, jak to nazywam, zbieraniem pamięci, czyli poobozowych artefaktów. Kieruje nimi pasja, mają w sobie niezwykłe, naturalne paliwo. Pamiętam pierwsze spotkanie z Dagmarem Kopijaszem, człowiekiem, który dopłaca do tego interesu, ale nie ustaje w poszukiwaniach. Kiedy wsiadałem do jego starego samochodu, wypadła porcelanowa gałka. Okazało się, że to gałka z drutów obozowych z Birkenau. Pierwszy raz w życiu miałem w ręku namacalny artefakt, który był świadkiem ludobójstwa. Dla mnie to było niezwykłe przeżycie i wtedy zadałem sobie pytanie, czym jest dla nich. W muzeum takie rzeczy widzimy za szybą, przez co nawet włosy, buty czy garnki mają niewzruszalną postać obiektu muzealnego. I tracą być może na autentyczności. Bo zostały na nowo ułożone, zaaranżowane... - A tu podnosisz, trzymasz w ręce... Dagmar dostał raz stary materac, który zobaczył u kogoś na strychu. Gdy włożył do niego rękę, wyjął pukle kobiecych włosów. To już wychodzi poza doznania historyczne, to metafizyka, obcowanie między sacrum a profanum, kultem śmierci a potrzebą życia. Te przedmioty stają się później eksponatami muzealnymi? - W materialnym wymiarze tak. Mirek Ganobis ma muzeum na zwykłym osiedlu, w małej piwniczce. Można tam wejść i obejrzeć stołek, na którym powieszono komendanta obozu Rudolfa Hessa. Do Dagmara można przyjść i zobaczyć kawałek samolotu, który spadł w okolicach Oświęcimia. Mają rzeczy wielkie i małe, wszystkiego można dotknąć. Piorunujące wrażenie. Muzeum Auschwitz też jest oczywiście wielką galerią okrucieństwa. Przyznam, że dopiero teraz wracają do mnie przeżycia związane z pisaniem tej książki. Odbija mi się w duszy roczny pobyt na cmentarzysku. A poznałeś przecież ludzi, którzy na terenie obozu mieszkają całe życie! - Byłaś w muzeum? Zwróciłaś uwagę na firanki w oknach i kwiatki na parapetach? Absolutnie nie. - Pamiętam, że jak w końcu wszedłem do muzeum, bo przez pół roku chodziłem wyłącznie po mieście... Zrobiłeś to celowo? - Od 10 - 15 lat zajmuję się kwestią Holokaustu, głównie w kontekście relacji polsko-żydowskich. Nie wiem, dlaczego zostawiłem wizytę w obozie na koniec. Może czułem, że mogę się tam rozsypać. A jak w końcu poszedłem i zobaczyłem wspomniane firanki i kwiaty, pomyślałem: trochę głupi dowcip. - Przypomniałem sobie o nich podczas wizyty w willi Hessa, gdzie mieszka normalna rodzina, której to gospodyni boi się schodzić do piwnicy. Dowiedziałem się od niej, że na terenie muzeum mieszka kilkadziesiąt osób. Wszedłem do pierwszego z tych mieszkań i poznałem osobę mieszkającą na terenie obozu od 30 lat. Podobnie było w kolejnych. W książce jest np. fragment poświęcony kobiecie, która nie lubi wychodzić do miasta, bo muzeum jest jej domem. Która w dzieciństwie bawiła się lalkami na wieżyczce strażników. Niezwykłe, że od czasów powojennych na terenie obozu żyją ludzie, często są to dzieci więźniów Auschwitz. Mają widok z salonu na krematorium, willę Hessa i ścianę śmierci. To przecież musi wpływać na ich życie! - Kiedy pytałem, jak wpływa, jeden z nich odpowiedział: "A jak się żyje ludziom pod Grunwaldem?". Oczywiście, to jest próba oswojenia miejsca, w którym się żyje. Bo przecież między Grunwaldem a Holokaustem jest różnica historyczna i w wymiarze przemysłowego ludobójstwa, okrucieństwa. - Myślę, że historia w pewnych miejscach odciska nie tylko swój ślad, ale też piętno. I w Oświęcimiu odcisnęła właśnie piętno. Gdy zapytałem sołtysa Brzezinki, co by było, gdyby muzeum powstało nie u niego, a kilka kilometrów dalej, po prostu się rozmarzył. - Wielu mieszkańców Oświęcimia marzy, żeby wszystkie miejsca pamięci zaorano. Nie dlatego, że są złymi ludźmi, bo są dobrymi. Ale dlatego, że jak jadą na urlop do Kołobrzegu i mówią komuś na plaży, że są z Oświęcimia, to nie chce im się po raz kolejny tłumaczyć, że wcale nie śpią na pryczach obozowych, tylko w normalnym bloku. Chociaż np., jeśli żyją w martwej strefie między muzeum a miastem, nie mogą wywieszać prania czy zamontować anteny satelitarnej. - Wtłoczono nam do głowy, że Oświęcim to Auschwitz. Taki kapitał kulturowy w sobie nosimy. Być może dlatego wycieczki, które tam przyjeżdżają, nie widzą normalnego miasta. Więcej o książce Marcina Kąckiego pt. "Oświęcim. Czarna zima" przeczytasz TUTAJ.