Pewnego wiosennego dnia pod nieobecność gospodarza w mieszkaniu zjawił się czterdziestoletni Artur M. wraz z kolegą Jarosławem J. Obaj panowie znali się od dawna z Władysławem R. i często składali mu wizyty. Drzwi otworzyła Kamila M., kochanica pana domu. Zaprosiła obu mężczyzn do środka. Goście postawili na stole zakupioną z myślą o wizycie butelkę wódki. Po jej opróżnieniu Jarosław J. spojrzał na zegarek i wstał. - Chyba już nie doczekam się Władka, wpadnę innym razem - powiedział wychodząc. Artur i Kamila zostali sami. Podchmielony mężczyzna zaproponował kobiecie łóżko. Zgodziła się od razu. Przeszli do sąsiedniego pokoju pełniącego funkcję sypialni. Zamknęli za sobą drzwi. Ogarnięci namiętnością nie usłyszeli zgrzytu klucza w zamku. Do mieszkania wszedł Władysław R. w towarzystwie czternastoletniego Radka, syna Kamili. Gospodarz wszedł do toalety, a Radek skierował się do sypialni. Otworzył drzwi. Matka z kochankiem byli tak bardzo pochłonięci sobą, że nie zauważyli chłopca. Ten wycofał się i zaczekał, aż Władysław opuści toaletę. Wtedy powiedział: - Matka puszcza się w pokoju z panem Arturem. Władysław R. wpadł w szał. Wtargnął do sypialni i sypiąc przekleństwami zaatakował oderwanego nagle od cielesnych rozkoszy Artura. Zaskoczony amator uciech seksualnych z cudzą konkubiną otrzymał kilka ciosów w twarz. Z rozbitego nosa popłynęła krew. Próbował bronić się, bąkał jakieś usprawiedliwienia i przeprosiny, ale bez rezultatu. Obrzucając gościa wyzwiskami gospodarz ciągnął go za koszulę na piersi w stronę drzwi wyjściowych. Wypchnął go na klatkę schodową, sam wyszedł za nim. Stojący na progu Radek ujrzał jak Władysław pcha swoją ofiarę na barierkę oddzielającą kondygnację od dwunastometrowej przepaści. Artur nie zdążył uchwycić poręczy. Przeleciał przez balustradkę i runął w dół. Władysław wrócił do mieszkania i zza progu cisnął za nim spodnie. Zaczepiły nogawką o poręcz i zawisły na wysokości trzeciego piętra. Zatrzasnął z hukiem drzwi i poszedł do sypialni, żeby "porozmawiać" z Kamilą. Mieszkająca na parterze Maria S. usłyszała głuche uderzenie. Wyszła na klatkę i zobaczyła leżącego na posadzce mężczyznę. Leżał na brzuchu, z rany na głowie sączyła się krew. Po chwili na parterze zgromadziło się kilka osób. Ktoś poszedł zadzwonić po pogotowie. Maria S. ruszyła w górę i zatrzymała się przed drzwiami Władysława R. Po wiszących na poręczy spodniach oraz złej opinii jaką miał pan R. wśród innych lokatorów kobieta domyśliła się, z którego piętra spadł półnagi mężczyzna. Zapukała i zawołała: - Wasz gość spadł ze schodów i zabił się! Ale usłyszała zza drzwi, że to pomyłka, bo od nich nikt nie wychodził. Nadjechało pogotowie. Artur M. żył, a nawet zachował resztki przytomności. Nie potrafił jednak powiedzieć jak się nazywa, ani co się wydarzyło. Maria S. wręczyła lekarce znalezione spodnie, w których, obok kluczy, portfela i różnych drobiazgów, był dowód osobisty. W drodze do szpitala pani doktor poprosiła centralę o zawiadomienie policji. Rannego umieszczono na oddziale intensywnej opieki medycznej. Miał wieloodłamkowe połamanie żeber, pęknięcie kości czaszkowej, wstrząs mózgu, złamanie lewej nogi oraz kości miednicy. Tuż przed przybyciem grupy operacyjnej z kamienicy wyszli Władysław, Kamila i Radek. Chłopak jednak wrócił po godzinie w towarzystwie dwóch dziewczyn. Policjantom powiedział, że jest mu potrzebna zostawiona na górze książka, którą obiecał koleżankom ze szkoły. Na pytanie funkcjonariusza o Władysława R. odpowiedział bez namysłu: - On jest u mojej matki, na Jaracza. Pod wskazany adres udał się radiowóz. Władysław i Kamila zostali zatrzymani. Kobieta miała opuchnięte oko i sińce na policzku, pozostałości po "rozmowie" odbytej z nią przez zdradzonego konkubenta. To normalne, że byłem wzburzony - powiedział do przesłuchującego go funkcjonariusza Władysław R. - Pan też by mu dołożył, jakby nakrył go pan w łóżku ze swoją kobitą. Przyznając się do pobicia i znieważenie, zaprzeczył jednak jakoby zepchnął swoją ofiarę z trzeciego piętra. - Wyrzuciłem go z mieszkania, to wszystko. Nie wiem, co się dalej działo, widocznie sam spadł, przecież pił wcześniej wódkę. Obciążające Władysława R. zeznanie złożył syn jego konkubiny, Radek. Widziałem, jak Władek zepchnął pana Artura. Pchnął go przez barierkę, a pan Artur przeleciał przez poręcz. Stałem wtedy w drzwiach mieszkania, bo chciałem zobaczyć jak leje go po mordzie. Nie przypuszczałem, że go zepchnie. Aby uzyskać potwierdzenie zeznań złożonych przez nieletniego, prowadzący sprawę komisarz Janusz M. postanowił przeprowadzić w miesiąc później eksperyment karno-procesowy na miejscu zdarzenia. Eksperyment dał wynik pozytywny. Artur M. powrócił do zdrowia. Został jednak kaleką z krótszą o dwa centymetry nogą. Miał ogromne szczęście, że upadek z trzeciego piętra na betonową posadzkę nie zakończył się dla niego bardziej tragicznie. Poszkodowany nie chciał złożyć zeznań obciążających Władysława R. zasłaniając się brakiem pamięci. Kiedy - za zgodą lekarza - wziął udział w eksperymencie karno-procesowym stanął twarzą w twarz ze swoim niedoszłym zabójcą. Obaj panowie przywitali się serdecznie, jakby nic się nie stało. W czasie kiedy Władysław R. czekał za kratkami na proces, jego dwoma ogromnymi akwariami, w których hodował rzadkie gatunki ryb, zaopiekował się Radek M., główny świadek oskarżenia. Jak to w rodzinie! Piotr Kitrasiewicz