Tajemnicą poliszynela był fakt, że wspaniałomyślne PiS oddało na swoich listach piąte miejsce przedstawicielom licznych partii i ruchów cieszących się zaufaniem ojca dyrektora, będąc tym samym uprawnionym do korzystania z anteny jednej z rozgłośni jako głównego (a czasem wręcz jedynego) środka przekazu i autoreklamy. Dość prosta w formie i treści (głównie "Rozmowy niedokończone") kampania przedwyborcza zakończyła się totalną klapą. Podsumowanie wyników wyborów samorządowych pokazuje, że "ludzie sprawdzeni i odpowiedzialni" - co podkreślał sam ojciec dyrektor - nie przekonali do siebie zbyt wielu słuchaczy. Ponieważ z poparciem ojca dyrektora jest jak z przepowiadaniem pogody (albo się sprawdzi, albo nie), pewnie długo jeszcze będziemy się zastanawiać, czy to dowód mądrości słuchaczy (ostatecznie nie dali się zwariować), czy raczej ostrzeżenie, że u większości ze słuchem jest nie najlepiej i zamiast na wybory trzeba iść do laryngologa. Efekt tych rozważań raczej mnie nie interesuje, bo - co mi się nie często zdarza - przyznaję rację prominentnemu politykowi PiS, Zbigniewowi Girzyńskiemu, który przyznał, że "piątki nie były szczególnie magiczne". No proszę, zabrakło magii i od razu porażka. I tu jest przysłowiowy pies pogrzebany: w Polsce dominuje przekonanie, że poparcie ojca dyrektora to coś na kształt tajemnego dotknięcia, przechylającego szalę wyborczej wagi zawsze na rzecz ugrupowania, któremu aktualnie sprzyja. Sytuacja taka nie ma nic z wiary (jakby się na pierwszy rzut oka wydawało), ale za to wiele z magii. Dlatego w przypadku sukcesu, politycy bliscy toruńskiej rozgłośni ogłaszają wszem wobec siłę nie tylko osobistego uroku oraz siły autorytetu ojca dyrektora i oczywiście samej rozgłośni. Kiedy pojawia się porażka (jak choćby teraz), przebąkuje się coś o układach, szukając winnych wszędzie, byle nie w fakcie, że słuchanie nawet najlepszej rozgłośni nie może być wystarczającą przepustką do publicznej działalności. Myliłby się ten, kto sądzi, że problem oddziaływania różnych środowisk religijnych na politykę (także tę lokalną) jest jakąś polską specyfiką. W takiej Ameryce, co pokazały ostatnie wybory do Kongresu, ten, kto przekona do siebie dobrze zorganizowane środowiska konserwatywnych białych baptystów czy liberalnych katolików, może liczyć na miliony głosów. Kiedyś znakomicie umieli to wykorzystywać republikanie, gwarantując sobie poparcie Chrześcijańskiej Koalicji Ameryki czy przekonując katolików, że nie są znowu takimi strasznymi diabłami (jak demokraci ma się rozumieć). Tak było przez ostatnie kilkanaście nawet lat, aż tu ostatnio okazało się, że demokraci poszli po rozum do... kościołów i na spotkania z liderami ruchów chrześcijańskich dzięki czemu przekonali, że głosowanie na Partię Demokratyczną to nie grzech i ostatecznie przejęli na swoją korzyść miliony wyborczych skreśleń. Oczywiście, nic za darmo - politycy muszą potem liczyć się z opinią środowisk chrześcijańskich, kiedy przyjdzie im podejmować decyzję w sprawie badań nad komórkami macierzystymi, biotechnologią, sprawą związków jednopłciowych czy regulacjami związanymi z prawem aborcyjnym. W USA większość tych spraw rozstrzyga się właśnie na poziomie prawa stanowego i nikt o zdrowych zmysłach nie podejmie decyzji przeciwnej woli większości wyborców. Zresztą ciekawych odsyłam do ostatniego numeru amerykańskiego wydania "Newsweeka", który zanalizował wpływ religii na życie polityczne USA (a przy okazji napisał też parę słów o tym jak ten problem wygląda w Azji i Europie). Może dlatego nikogo nie dziwi fakt ani tym bardziej nikomu nie przychodzi do głowy protestować, kiedy przed rozpoczęciem obrad Kongresu pojawia się duchowny odmawiający modlitwę na rozpoczęcie dnia pracy wybrańców amerykańskiego narodu. Jak widać, różnica między wiarą i magią jest dość oczywista i widać ją niemal na pierwszy rzut oka lub ucha. Zwłaszcza, jeśli nie jest ono przesłonięte jakimś politycznym bielmem lub zagłuszone pseudoreligijnym bełkotem.